Archive for grudnia 2010

Podsumowanie 2010, cz. I - rebus, a za rebus nagrody

(kliknij na obrazek, aby powiększyć)

W przeszłości za zrobienie jednego rebusu zostałem mocno skrytykowany. No, lipny był, trzeba przyznać. Trochę się zastanawiałem, czy powinienem taką pupą łydką gębą formą podsumowywać 2010 rok... Czemu nie? W końcu ukryte w niej jest drugie dno, drugie podsumowanie, łącznik z przeszłością i... takie tam pierdolenie. W każdym razie, rebus jest masakrycznie trudny, przynajmniej wg mnie, trzeba będzie srogo pogłówkować, żeby odgadnąć hasło. Dla zachęty przyszykowałem nagrody.

Czytaj dalej >>

Podsumowanie 2010, prolog

Robienie wszelkiej maści podsumowań to praca niewdzięczna. Zajebiście satysfakcjonująca, jeśli dane podsumowanie okaże się sukcesem, ale - tak czy siak - lekko frustrująca. Można dostać ataku epilepsji, wciąż stresując się tym, czy aby na pewno czegoś się nie pominęło. Tym razem tych nerwów sobie odpuszczę. Nie znaczy to jednak, że żadnego podsumowania nie będzie. Będzie i wierzę w to, że wyjdzie naprawdę fajnie.

Czytaj dalej >>

Gdyby polskie płyty hip-hopowe były 12 wigilijnymi potrawami, czyli najprawdopodobniej najgłupszy tekst na tym blogu

Pierwsza Gwiazdka już świeci na niebie, Święty Mikołaj już dawno przykicał pod choinkę i zostawił cudowne prezenty. Wprawdzie dopiero 16, ale, na dobrą sprawę, do wigilijnego stołu można już zasiadać... Tylko wyobraźcie sobie, że nie ma na nim tradycyjnych potraw, a ich role odgrywają polskie płyty hip-hopowe. Że debilny pomysł? Nie mniej debilny niż momentami polski hip-hop.

Tradycja zobowiązuje do tego, żeby przed rozpoczęciem jakże sytego posiłku, złożyć sobie najserdeczniejsze życzenia w stylu "zdrowia, szczęścia, pomyślności" i podzielić się opłatkiem. Opłatkiem, czyli świętością. A jaka płyta w polskim rapie jest świętością? To zależy od kręgów. Jedni kultywują "Kinematografię" Paktofoniki, inni "Jazzurekcje" Ostrego. Na Ślizgu opłatkiem stałyby się pewnie "Najlepsze dni" albo jakieś "Najebawszy". Może ustalmy, że każdy uważa co innego za święte, więc niech każdy przygotuje swój własny opłatek. Potrawy, do których zasiada się po "Dużo zdrowia, bo zdrowie jest najważniejsze!", wybrałem już tylko według własnych skojarzeń.

U mnie w domu zaczyna się od barszczu z uszkami. Można powiedzieć, że zaczyna się od najlepszego, bo zamiast tych wszystkich 12 potraw mógłbym zjeść 12 porcji barszczu z uszkami. To wszakże taki klasyk Wigilii. Nic więc dziwnego, że barszczu z uszkami polskiego hip-hopu upatruje w "Światłach Miastach" grupy Grammatik. Podobnie jak barszcz z uszkami mógłbym przesłuchać je 12 raz pod rząd, mając w głębokim poważaniu resztę.

Co w dalszej kolejności? U mnie zaczyna się wybieranie według własnego gustu. Rzadko się zdarza, żebym na Wigilię jadł karpia, co dla wielu czytelników może oznaczać, że u mnie w domu nie ma prawdziwych Świąt. Może dlatego, że nikt z rodziny nie lubi pierdolić się z ośćmi. Może też z tego powodu, iż nikogo nie ciągnie do trzymania karpia w wannie, tylko po to, aby go następnie okrutnie bądź *humanitarnie* ukatrupić. Tak bestialsko mógłbym postąpić jedynie z "Na szlaku po czek" VNM-a. Ale mówię, co kraj to obyczaj, co osoba to różniące się gusta, co słuchacz rapu to inny karp polskiego hip-hopu, bo i skojarzenia z karpiem ludzie miewają całkiem odmienne.

Jeśli już przy rybach, to u mnie zawsze są śledzie. Na normalną kolację wcinam je aż miło. Podczas Wigilii takiego wrażenia już nie robią, skoro wokół tyle smakołyków, a i tak je się wszystkiego po trochu, jak najszybciej, bo przecież prezenty, PREZENTY, PRE-ZEN-TY!!! I taka postawa wobec śledzi pasuje do mojej postawy wobec płyty "W pogoni za lepszej jakości życiem" duetu Małolat/Ajron. Niby całkiem fajnie, ale jednak, stojąc oko w oko z innymi potrawami i płytami, "Przestań się w końcu pytać, czy jestem Pezeta bratem" przegrywa. Nie da się tego w kółko słuchać, tak jak się nie da jeść śledzia za śledziem.

Jako, że w czasie Wigilii nie spożywa się mięs, królują nie tylko ryby, ale też i grzyby. Znienawidzone przeze mnie, wpierw ususzone, a potem uduszone grzyby. Masakra. Wywołują one u mnie odruchy wymiotne niczym "Dziś w moim mieście" duetu Pezet / Małolat. Wyjątek: grzybki mun, ale przecież nawet na wspólnej płycie braci Kaplińskich jest jeden fajny utwór... Co więcej, grzyby przybierają postacie jeszcze gorsze - kapustę z grzybami, czyli, jak zwykłem mówić, bigos bez mięsa. Sporo osób taki "smakołyk" jednak lubi, ba, wręcz go ubóstwia, więc chyba najlepiej porównać go do "Spalonych inny słońcem" tria 2cztery7 - albumu, którego nie mogę strawić, lecz spore grono osób uznaje go niemal za klasyka, a przynajmniej za swój ulubiony krążek.

O dziwo, kapusta i grzyby w wyjątkowych sytuacjach mi smakują. Wyjątkowe są - fanfary - pierogi z kapustą i grzybami, które są doskonałym przykładem na to, jak z dwóch znienawidzonych składników można zrobić wprawdzie może trochę pospolitą, ale jednak jedną z moich ulubionych potraw wigilijnych. Coś jak Warszafski Deszcz i "Powrócifszy". Dopiero tym albumem TDF i Numer zyskali moją sympatię. Na swoich solowych wydawnictwach tak wysokiej formy, moim zdaniem, już nie dotrzymują, co do grzybów i kapusty pasuje idealnie. Pytanie tylko, kto jest w tym duecie kapustą, a kto grzybami. Który składnik jest "zawsze spoko"? Który ma skłonności do beefów i niewyparzoną gębę?

Powoli przechodzimy do dań na słodko. Dań na słodko, nie deserów - to różnica. Może to dziwne, lecz w moim domu na Wigilie je się makaron z serem i rodzynkami. Makaron z serem jemy właściwie średnio raz na tydzień, lecz wtedy już bez rodzynek. Nie wiem, to może taka podświadoma pozostałość po poprzednim ustroju, kiedy z bardziej egzotycznymi wytworami przez cały rok był problem, ale na Święta rzucano towar, lud się cieszył, a za komuny było lepiej. A może po prostu taki zwyczaj, nic więcej. W każdym razie, makaron z serem i rodzynkami zawsze był czymś takim mało wigilijnym w moim mniemaniu. Nie żebym narzekał, bo bardzo lubię makaron z serem i rodzynkami. Wydaję mi się jednak, że ta potrawa nieco odstaje od reszty, jest czymś zupełnie innym, wyrwanym z kontekstu. Gdybym zestawiał tutaj wigilijny stół nie z polskimi płytami, tylko rodzimymi raperami, to postawiłbym na Fisza, człowieka wg mnie trochę oderwanego od tego krajowego bagienka zwanego hip-hopem. Pasowałby tu każdy jego album. Ostatecznie wybrałem "Heavi metal", gdzie nie brakuje odniesień do przeszłości, coś jak te rodzynki. Niewyobrażalnie słodka jest także kutia. Za słodka. Przesłodzona. Jak hiphopolo. Jak Jedem Osiem L i "Wideoteka".

Co do popicia? Tradycyjny kompot z suszonych owoców. Niby nic takiego, a smakuję zaskakująco nieźle. Jest to taka niespodzianka, bo zawsze patrzę na te owoce i myślę sobie, że często nie smakują mi przed wysuszeniem, a co dopiero po. A tu się okazuje, że bomba, że da się pić, że wypijam wręcz parę kubków. No i podobnie jest z "T.R.I.P." Pięć Dwa. Niby chłopaki z Dębca nigdy mnie bardziej nie jarali, a tu proszę, surprise, świetną płytę nagrali. Serio. A że Polacy lubią sobie zapożyczać od innych narodów, to na stole (albo pod) bywa także Coca-Cola. Ze Stanów ściągamy również raperów, nie tylko przy użyciu RapidShare. Przykład pierwszy z brzegu to "Global Takeover" El Da Sensei & The Returners. "A dlaczego zaliczam napoje do wigilijnych potraw?" - mógłby ktoś zapytać. Kryzys i takie tam.

A na deser? Przede wszystkim sernik. Sernik to ciasto kultowe. Ciasto przepyszne. Ciasto, które mógłbym jeść w kółko, o ile piecze go moja mama. Palce lizać po prostu. Coś jak "Muzyka poważna" Pezeta i Noona. Nigdy się nie znudzi. Poza tym? Pierniki. Mama co roku zaskakuje z ich wyrobem, za każdym razem przybierają bowiem inne kształty. Co roku to samo - osłupienie jak na "Dużych Rzeczach" Weny i Rasmentalismu oraz różnorodność jak na "Lavoramie" Ortegi Cartel.

Także wesołych świąt moi mili. Ja swoją wigilijną kolację już zjadłem. A Wy, co jecie na Wigilię?

Level 2up



Pierwszym "Level upem" jarałem się jak głupi. Do tego jointa podchodziłem z rezerwą, ale jak już się osłuchał... Szok. Ile tu znakomitych linijek!!! Ok, można się przyczepić do Laika, że czasem jego utwory ciężko zinterpretować. Ba, momentami odnosi się wrażenie, że tylko sam Laik wie, o co w danym numerze chodzi. Ale nie tutaj. Tutaj są ciary jak przy pierwszym "Level upie" (choć słyszałem opinie, że gorzej, że to nie to samo i tak dalej, i tak dalej). W każdym razie, good shit.

Chill

"Ale bębenki to też muzyka"

Jest koło godziny 22:15. Siedzimy na schodach łączących Magnat z MCK. Tych obok czegoś, co oficjalnie robi za toaletę. Kto kiedykolwiek był w Magnacie, miejsce zna doskonale, bo często, zwłaszcza podczas koncertów, to jedyne miejsce, w którym można usiąść. Gwiazda wieczoru, tercet W.E.N.A. i Rasmentalism (licząc z DJ DBT właściwie kwartet) spóźnia się już 2 godziny i 15 minut, licząc od chwili otwarcia drzwi. "Tylko" godzinę i 45 minut, przyjmując za prawdę to, co napisano w gorzowskim dodatku do "Wyborczej". "Jedynie" godzinę i 15 minut, biorąc pod uwagę to, o czym się mówiło - że wejście o 20, koncert od 21.

Czytaj dalej >>

Zjednoczonych łopot flag

Niektórzy mają to szczęście, a właściwie nieszczęście, że tegoroczne Święta i, w szczególności, Sylwestra spędzają kilka tysięcy km z dala od Polski. W Stanach Zjednoczonych. Nie, nie chodzi o mnie, ale o takiego jednego, który wprawdzie przeżyje powitanie Nowego Roku z innej perspektywy, ale nie oszukujmy się, w tym wieku jednak najbardziej chce się zmianę daty świętować w towarzystwie znajomych. W US i A takich mieć nie będzie, dlatego też na osłodę przygotowałem mu kilka piosenek o kraju zza Wielkiej Wody oczami polskich (i nie tylko) artystów. Aha, czemu o tym już dzisiaj? Wylot nazajutrz, chociaż chłop sprawdzi to wszystko jeszcze na polskim łączu.

Czytaj dalej >>

Sześć stóp pod ziemią


Bardzo lubię oglądać seriale. Szczerze mówiąc, nie wiem, czemu wolę je od filmów. Przecież zazwyczaj jest tak, że wątki są niemiłosiernie rozciągane tylko po to, aby dorobić parę dodatkowych odcinków i - tym samym - zgarnąć jak najwięcej pieniędzy. Nie da się jednak tego powiedzieć o "Sześć stóp pod ziemią", czyli o najlepszym serialu, jaki miałem sposobność kiedykolwiek oglądać.

Czytaj dalej >>

Run, Biegaj, run!!!

Kto by pomyślał, że można tworzyć pod ksywką "Biegaj". Co będzie następne? "Żryj"? "Pij"? "Bywaj"? "Spływaj"?

Tak sobie tylko żartuję, choć Biegaj istnieje. Serio. Jest producentem, tworzy - jak sam mówi - muzykę z pogranicza rapu i trip-hopu. Wczoraj podesłał mi swój album - "Night noise". Widzę, że nie tylko mi, bo wpis o nim pojawił się też na Rzygu kulturalnym. W każdym razie, jest to materiał w dużym stopniu instrumentalny, tylko w dwóch kawałkach ktoś udziela się wokalnie (nie tyle "ktoś", co raperzy, marni zresztą). Jak zauważył Kryniu - muzyka Biegaja świetnie spisuje się w roli tła tudzież "relaksatora", wycziluwującego po dniu pracy, pracy i obowiązków. Są w tej kwestii lepsi twórcy, to chyba oczywiste. Ale przecież nie o to tu chodzi. Sukcesem dla Biegaja będzie choćby to, że ktoś ściągnie jego płytę i przesłucha ją nawet jeden głupi raz. Także tego, wiecie co macie robić:

DOWNLOAD

Kult - MTV Unplugged (2010)


Kult
MTV Unplugged
SP Records, 2010

3.5

Musiało minąć 21 lat, żeby grupa Kult postanowiła ponownie nagrać płytę koncertową. Złe doświadczenia wynikające z wydania albumu "Tan", będącego zapisem dwóch występów, które odbyły się 1 i 2 lipca '88 roku w warszawskim Remoncie, sprawiły, że zespół Kazika Staszewskiego, a w dużej mierze sam Kazik, nie mógł przekonać się do takiej formy prezentowania swoich umiejętności gry na żywo i to mimo tego, że, wedle obiegowej opinii, Kult jest zespołem stricte koncertowym, pokazującym swoje najlepsze i najpełniejsze oblicze właśnie podczas występów przed publicznością. W końcu ten przeogromny potencjał zauważył ktoś, kto zdecydował się zrealizować coś, co zrealizowane powinno być już dawno. Płyta koncertowa Kultu stała się faktem. Co ciekawe, podobnie jak "Tan" znacząco odbiega od tego, co grupa tak naprawdę pokazuje podczas swoich występów. Tym razem był to jednak efekt zamierzony - format "MTV Unplugged" zobowiązuje.

Co spowodowało, że mimo swoich awersji Kult zdecydował się na nagranie takiego krążka? Powody można wymieniać bez końca: muzycy dojrzeli do tego pomysłu, Kazikowi udało się nagrać udaną płytę koncertową z KNŻ, co dało mu do myślenia. Oprócz tego, nie bez znaczenia okazało się wsparcie MTV, które na pewno wspomogło zespół w okiełznaniu wielu technicznych zawiłości - specom z muzycznej stacji znanym doskonale, ludziom związanym z Kultem i SP Records tylko w teorii. Poza tym, repertuar formacji obecnie jest bez porównania bogatszy niż 21 lat temu. Dziś Kazik z zespołem może zapełnić dobrymi piosenkami trzygodzinny występ, w dodatku nie powtarzając takiego samego zestawu na każdym koncercie. W '88 roku było to niemożliwe.

Koncert odbył się pod koniec września w warszawskim Teatrze Och. Swoją drogą, lokalizacja bardzo ciekawa, choćby zważywszy na to, że miejsca dla publiczności znajdują się z dwóch stron sceny umiejscowionej w centralnym punkcie sali (przynajmniej tak było podczas kultowego występu). W związku z pojemnością teatru, na koncert mogła przyjść zaledwie garstka, porównując do normalnych muzycznych eventów z udziałem zespołu Kazika, fanów. Fanów? W pewnej części tak, lecz przez to, że koncert nie był biletowany, a wejściówki można było jedynie wygrać w konkursach organizowanych przez m.in. SP Records i polski oddział MTV, w Teatrze Och pojawiło się też pewnie trochę przypadkowych osób. Wszystko to złożyło się na pewną specyfikę tego występu, tak odległą od tego, co Kult pokazuje choćby na "Pomarańczowej Trasie".

Koncert przyjął charakter czegoś w rodzaju benefisu, choć przecież ani Kazik, ani jego zespół nie obchodzą w tym roku żadnego, okrągłego jubileuszu. Było oryginalnie, kameralnie, nietypowo i... wzniośle - atmosfera trochę przypominała to, co działo się podczas słynnego "koncertu życzeń", który odbył się z okazji XXV-lecia Kultu na antenie radiowej "Trójki". Po środku tego wszystkiego siedział Kazik, wyglądem i zachowaniem trochę kontrastujący z otoczeniem. Gruby, niechlujnie ubrany (widoczna gołym okiem, obecna na co drugim kadrze dziura w t-shirce wielkości dwuzłotówki), kręcący się w kółko na swym krześle obrotowym (acz taki był chyba zamysł reżysera przedstawienia) i wykonujący przedziwne, często obrzydliwe miny i gesty. W dodatku mocno stremowany. Co by nie mówić, Kazik często denerwuje się w czasie koncertów, lecz podczas występu w Teatrze Och zdenerwowanie przybrało kolosalnych rozmiarów, przez co "uprawianie konferansjerki" wychodziło mu dość pokracznie. Z drugiej strony, pozytywne w tym było to, że trema nie wpłynęła na jakość wokalu i Staszewski nie próbował jej w żaden sposób tuszować - był to koncert "bez prądu" podwójnie, nie tylko dlatego, że materiał był grany w akustycznych wersjach.

Zdenerwowanie Kazika stopniowo, wraz z wykonywaniem kolejnych piosenek, zmniejszało się, choć, trzeba to przyznać, mała niepewność w głosie pozostała do końca i w niektórych momentach liderowi Kultu po prostu brakowało słów. Bawił się natomiast znakomicie w momencie, gdy odkładał mikrofon. Wokalnie popisywali się wtedy zaproszeni goście, a Staszewski mógł w tym czasie poleżeć sobie na scenie, pospacerować z walizkami między publicznością lub pobiegać i poskakać z flagą Kultu na biało-czerwonym tle. Zespół wspierali starzy, dobrzy znajomi - Dr Yry, lider El Dupy i TPN25 ("Nie dorosłem do swych lat"; mnie pozytywnie zaskoczył), Tomasz Kłaptocz, wokalista Buldoga, ex-Akurat (pewne wykonanie "Bliskich spotkań 3 stopnia") oraz zwariowany Zacier, który nie umie śpiewać, ale przyniósł kolorowe baloniki, co by osłodzić rozczarowanie ("Gdy nie ma dzieci", a jakże).

Jeśli już wywołałem temat repertuaru, należy wyraźnie podkreślić, że nie jest to do końca to, co chciałem. Trochę naiwnie oczekiwałem, że koncert "MTV Unplugged" okaże się zarazem takim "the best of" Kultu, tylko że w wersji akustycznej. Muzycy Kultu zastosowali jednak całkiem inny klucz. Wiele hitów zostało pominiętych. Nie ma "Wódki", "Po co wolność", "Krwi Boga", "Do Ani" i kilku innych przebojów, bez których normalne występy na żywo zespołu Kazika się nie odbywają. Być może chodziło o to, żeby zaprezentować utwory nie tyle mniej znane, co nie aż tak popularne, a zasługujące na pokazanie jej szerszej publiczności (tę publikę miał załatwić oczywiście kontrakt z MTV). Inna, znacznie trafniejsza hipoteza mówi, że o doborze poszczególnych piosenek decydowała łatwość przearanżowania danego numeru - w taki sposób, by można było go zagrać akustycznie. Za tą teorią przemawia choćby to, że taka "Arahja" - w połowie zagrana na samych trąbach i okazjonalnym brzęknięciu gitary - została dodana do setlisty dopiero na jednej z ostatnich prób, a "Baranka" i "Polskę" zagrano na bis właściwie ad hoc, bez żadnego wcześniejszego przygotowania. Swoją drogą wyszło bardzo dobrze, w końcu to genialne kawałki i nie mogło być inaczej.

Ich wykonanie niczym jednak nie zaskoczyło, w przeciwieństwie do tych kilku piosenek, w których pokuszono się choćby o drobną zmianę w aranżacji, dodanie jakiegoś znaczącego detalu, zastąpienie jednego dźwięku innym, bardziej wyrazistym i przy okazji bardziej "unplugged". Wspomniana "Arahja" to przykład najoczywistszy i, bez wątpienia, numer, który przeszedł największą przemianę. Spodobało mi się kilka innych pomysłów, w tym m.in. podkręcenie tempa w "W czarnej urnie" i w drugiej połowie "1932 Berlin", czy użycie dzwonów rurowych w "Komu bije dzwon" (tu jako "Komu bije dzwon czyli piosenka o Szczocie"). Wydaję mi się też, że "Zegarmistrz światła" (swoja droga, jedyny wykonany cover) zyskał trochę na przebojowości. Na zwykłych koncertach jest to pieśń melancholijna, raczej spokojna, kończąca, na przemian z "Komu bije dzwon", podstawowy set. A tu proszę, utwór Tadeusza Woźniaka był pierwszym, który w takim stopniu poderwał publiczność w Teatrze Och. Ludzie wcześniej raczej siedzieli - tu już wstali z tyłków i zaczęli reagować bardziej żywiołowo.

Kult to bodajże czwarty zespół z Polski, który MTV zauważyło i który został zaproszony do popularnego formatu (plotki o tym przedsięwzięciu pojawiały się już od jakiegoś czasu, więc możliwe jest, że zakusy tej stacji na zespół Kazika miały miejsce wcześniej, niż podpisanie kontraktu z Wilkami). Kayah i grupa Roberta Gawlińskiego to inna bajka, lecz od porównań między występami Kultu i Hey już nie uciekniemy. W kwestii wideorealizacji 3 lata różnicy między premierami obu wydań DVD zrobiły swoje - ekipa z MTV nabrała w tym czasie sporo doświadczenia i trudno tego nie zauważyć. Pod każdym innym względem Hey, niestety, przebiło Kult. Najbardziej czuć to po aranżacjach - Nosowska z kolegami poszli na całość, zapraszając cały tabun muzyków towarzyszących, m.in. skrzypków, wiolonczelistów, trębaczy, puzonistów. Kult sam w sobie ma dość rozbudowane instrumentarium, więc w sumie zrozumiałe jest to, że go jeszcze bardziej nie powiększał na potrzebę jednego występu. Niemniej, nie da się ukryć, że to Hey zaprezentowało ciekawsze i oryginalniejsze pomysły (acz za "bezprądową" i bezpardonową "Arahję" należy chylić czoła!). Poza tym, może i Yry, Kłaptocz i Zacier to sympatyczni kolesie, zwłaszcza ten ostatni, lecz Agnieszka Chylińska wraz ze swoimi fantastycznym głosem, który teraz, nie wiedzieć czemu, marnuje się w jakichś plastikowych pop-produkcjach, zostawiła całą trójkę w tyle o mniej więcej pierdyliard pierdyliardów lat świetlnych. Mało tego, nawet sama Nosowska, która zawsze piosenki po prostu wykonywała, nigdy nie nawiązując z koncertową publiką większego kontaktu, wypada może nie tyle na mniej stremowaną, co po prostu naturalniejszą od Kazika, a tego to już by się chyba nikt nie spodziewał.

Co by jednak nie mówić, te dwa kompakty i płyta DVD z koncertem "MTV Unplugged" Kultu w wersji audio i video cieszą mnie cholernie. To jest, jak mniemam, takie ukoronowanie dotychczasowych osiągnięć zespołu, a że w przyszłości najpewniej wielu ich już nie będzie, to można też ten album nazwać pewnym podsumowaniem kariery. A zatem, cały ten benefisowy charakter ma w tym wszystkim jakiś sens i wytłumaczenie. Szkoda, że nie mogłem osobiście uczestniczyć w tym koncercie. Całe szczęście, Kult zapowiedział już występy "unplugged" w całym kraju - może uda mi się wybrać na jeden z nich? Byłoby świetnie.

Nie odejdę stąd

Przesłuchałem ze 2 razy to nowe POE. Wnioski?

Czytaj dalej >>