Archive for 2010

Podsumowanie 2010, cz. I - rebus, a za rebus nagrody

(kliknij na obrazek, aby powiększyć)

W przeszłości za zrobienie jednego rebusu zostałem mocno skrytykowany. No, lipny był, trzeba przyznać. Trochę się zastanawiałem, czy powinienem taką pupą łydką gębą formą podsumowywać 2010 rok... Czemu nie? W końcu ukryte w niej jest drugie dno, drugie podsumowanie, łącznik z przeszłością i... takie tam pierdolenie. W każdym razie, rebus jest masakrycznie trudny, przynajmniej wg mnie, trzeba będzie srogo pogłówkować, żeby odgadnąć hasło. Dla zachęty przyszykowałem nagrody.

Czytaj dalej >>

Podsumowanie 2010, prolog

Robienie wszelkiej maści podsumowań to praca niewdzięczna. Zajebiście satysfakcjonująca, jeśli dane podsumowanie okaże się sukcesem, ale - tak czy siak - lekko frustrująca. Można dostać ataku epilepsji, wciąż stresując się tym, czy aby na pewno czegoś się nie pominęło. Tym razem tych nerwów sobie odpuszczę. Nie znaczy to jednak, że żadnego podsumowania nie będzie. Będzie i wierzę w to, że wyjdzie naprawdę fajnie.

Czytaj dalej >>

Gdyby polskie płyty hip-hopowe były 12 wigilijnymi potrawami, czyli najprawdopodobniej najgłupszy tekst na tym blogu

Pierwsza Gwiazdka już świeci na niebie, Święty Mikołaj już dawno przykicał pod choinkę i zostawił cudowne prezenty. Wprawdzie dopiero 16, ale, na dobrą sprawę, do wigilijnego stołu można już zasiadać... Tylko wyobraźcie sobie, że nie ma na nim tradycyjnych potraw, a ich role odgrywają polskie płyty hip-hopowe. Że debilny pomysł? Nie mniej debilny niż momentami polski hip-hop.

Tradycja zobowiązuje do tego, żeby przed rozpoczęciem jakże sytego posiłku, złożyć sobie najserdeczniejsze życzenia w stylu "zdrowia, szczęścia, pomyślności" i podzielić się opłatkiem. Opłatkiem, czyli świętością. A jaka płyta w polskim rapie jest świętością? To zależy od kręgów. Jedni kultywują "Kinematografię" Paktofoniki, inni "Jazzurekcje" Ostrego. Na Ślizgu opłatkiem stałyby się pewnie "Najlepsze dni" albo jakieś "Najebawszy". Może ustalmy, że każdy uważa co innego za święte, więc niech każdy przygotuje swój własny opłatek. Potrawy, do których zasiada się po "Dużo zdrowia, bo zdrowie jest najważniejsze!", wybrałem już tylko według własnych skojarzeń.

U mnie w domu zaczyna się od barszczu z uszkami. Można powiedzieć, że zaczyna się od najlepszego, bo zamiast tych wszystkich 12 potraw mógłbym zjeść 12 porcji barszczu z uszkami. To wszakże taki klasyk Wigilii. Nic więc dziwnego, że barszczu z uszkami polskiego hip-hopu upatruje w "Światłach Miastach" grupy Grammatik. Podobnie jak barszcz z uszkami mógłbym przesłuchać je 12 raz pod rząd, mając w głębokim poważaniu resztę.

Co w dalszej kolejności? U mnie zaczyna się wybieranie według własnego gustu. Rzadko się zdarza, żebym na Wigilię jadł karpia, co dla wielu czytelników może oznaczać, że u mnie w domu nie ma prawdziwych Świąt. Może dlatego, że nikt z rodziny nie lubi pierdolić się z ośćmi. Może też z tego powodu, iż nikogo nie ciągnie do trzymania karpia w wannie, tylko po to, aby go następnie okrutnie bądź *humanitarnie* ukatrupić. Tak bestialsko mógłbym postąpić jedynie z "Na szlaku po czek" VNM-a. Ale mówię, co kraj to obyczaj, co osoba to różniące się gusta, co słuchacz rapu to inny karp polskiego hip-hopu, bo i skojarzenia z karpiem ludzie miewają całkiem odmienne.

Jeśli już przy rybach, to u mnie zawsze są śledzie. Na normalną kolację wcinam je aż miło. Podczas Wigilii takiego wrażenia już nie robią, skoro wokół tyle smakołyków, a i tak je się wszystkiego po trochu, jak najszybciej, bo przecież prezenty, PREZENTY, PRE-ZEN-TY!!! I taka postawa wobec śledzi pasuje do mojej postawy wobec płyty "W pogoni za lepszej jakości życiem" duetu Małolat/Ajron. Niby całkiem fajnie, ale jednak, stojąc oko w oko z innymi potrawami i płytami, "Przestań się w końcu pytać, czy jestem Pezeta bratem" przegrywa. Nie da się tego w kółko słuchać, tak jak się nie da jeść śledzia za śledziem.

Jako, że w czasie Wigilii nie spożywa się mięs, królują nie tylko ryby, ale też i grzyby. Znienawidzone przeze mnie, wpierw ususzone, a potem uduszone grzyby. Masakra. Wywołują one u mnie odruchy wymiotne niczym "Dziś w moim mieście" duetu Pezet / Małolat. Wyjątek: grzybki mun, ale przecież nawet na wspólnej płycie braci Kaplińskich jest jeden fajny utwór... Co więcej, grzyby przybierają postacie jeszcze gorsze - kapustę z grzybami, czyli, jak zwykłem mówić, bigos bez mięsa. Sporo osób taki "smakołyk" jednak lubi, ba, wręcz go ubóstwia, więc chyba najlepiej porównać go do "Spalonych inny słońcem" tria 2cztery7 - albumu, którego nie mogę strawić, lecz spore grono osób uznaje go niemal za klasyka, a przynajmniej za swój ulubiony krążek.

O dziwo, kapusta i grzyby w wyjątkowych sytuacjach mi smakują. Wyjątkowe są - fanfary - pierogi z kapustą i grzybami, które są doskonałym przykładem na to, jak z dwóch znienawidzonych składników można zrobić wprawdzie może trochę pospolitą, ale jednak jedną z moich ulubionych potraw wigilijnych. Coś jak Warszafski Deszcz i "Powrócifszy". Dopiero tym albumem TDF i Numer zyskali moją sympatię. Na swoich solowych wydawnictwach tak wysokiej formy, moim zdaniem, już nie dotrzymują, co do grzybów i kapusty pasuje idealnie. Pytanie tylko, kto jest w tym duecie kapustą, a kto grzybami. Który składnik jest "zawsze spoko"? Który ma skłonności do beefów i niewyparzoną gębę?

Powoli przechodzimy do dań na słodko. Dań na słodko, nie deserów - to różnica. Może to dziwne, lecz w moim domu na Wigilie je się makaron z serem i rodzynkami. Makaron z serem jemy właściwie średnio raz na tydzień, lecz wtedy już bez rodzynek. Nie wiem, to może taka podświadoma pozostałość po poprzednim ustroju, kiedy z bardziej egzotycznymi wytworami przez cały rok był problem, ale na Święta rzucano towar, lud się cieszył, a za komuny było lepiej. A może po prostu taki zwyczaj, nic więcej. W każdym razie, makaron z serem i rodzynkami zawsze był czymś takim mało wigilijnym w moim mniemaniu. Nie żebym narzekał, bo bardzo lubię makaron z serem i rodzynkami. Wydaję mi się jednak, że ta potrawa nieco odstaje od reszty, jest czymś zupełnie innym, wyrwanym z kontekstu. Gdybym zestawiał tutaj wigilijny stół nie z polskimi płytami, tylko rodzimymi raperami, to postawiłbym na Fisza, człowieka wg mnie trochę oderwanego od tego krajowego bagienka zwanego hip-hopem. Pasowałby tu każdy jego album. Ostatecznie wybrałem "Heavi metal", gdzie nie brakuje odniesień do przeszłości, coś jak te rodzynki. Niewyobrażalnie słodka jest także kutia. Za słodka. Przesłodzona. Jak hiphopolo. Jak Jedem Osiem L i "Wideoteka".

Co do popicia? Tradycyjny kompot z suszonych owoców. Niby nic takiego, a smakuję zaskakująco nieźle. Jest to taka niespodzianka, bo zawsze patrzę na te owoce i myślę sobie, że często nie smakują mi przed wysuszeniem, a co dopiero po. A tu się okazuje, że bomba, że da się pić, że wypijam wręcz parę kubków. No i podobnie jest z "T.R.I.P." Pięć Dwa. Niby chłopaki z Dębca nigdy mnie bardziej nie jarali, a tu proszę, surprise, świetną płytę nagrali. Serio. A że Polacy lubią sobie zapożyczać od innych narodów, to na stole (albo pod) bywa także Coca-Cola. Ze Stanów ściągamy również raperów, nie tylko przy użyciu RapidShare. Przykład pierwszy z brzegu to "Global Takeover" El Da Sensei & The Returners. "A dlaczego zaliczam napoje do wigilijnych potraw?" - mógłby ktoś zapytać. Kryzys i takie tam.

A na deser? Przede wszystkim sernik. Sernik to ciasto kultowe. Ciasto przepyszne. Ciasto, które mógłbym jeść w kółko, o ile piecze go moja mama. Palce lizać po prostu. Coś jak "Muzyka poważna" Pezeta i Noona. Nigdy się nie znudzi. Poza tym? Pierniki. Mama co roku zaskakuje z ich wyrobem, za każdym razem przybierają bowiem inne kształty. Co roku to samo - osłupienie jak na "Dużych Rzeczach" Weny i Rasmentalismu oraz różnorodność jak na "Lavoramie" Ortegi Cartel.

Także wesołych świąt moi mili. Ja swoją wigilijną kolację już zjadłem. A Wy, co jecie na Wigilię?

Level 2up



Pierwszym "Level upem" jarałem się jak głupi. Do tego jointa podchodziłem z rezerwą, ale jak już się osłuchał... Szok. Ile tu znakomitych linijek!!! Ok, można się przyczepić do Laika, że czasem jego utwory ciężko zinterpretować. Ba, momentami odnosi się wrażenie, że tylko sam Laik wie, o co w danym numerze chodzi. Ale nie tutaj. Tutaj są ciary jak przy pierwszym "Level upie" (choć słyszałem opinie, że gorzej, że to nie to samo i tak dalej, i tak dalej). W każdym razie, good shit.

Chill

"Ale bębenki to też muzyka"

Jest koło godziny 22:15. Siedzimy na schodach łączących Magnat z MCK. Tych obok czegoś, co oficjalnie robi za toaletę. Kto kiedykolwiek był w Magnacie, miejsce zna doskonale, bo często, zwłaszcza podczas koncertów, to jedyne miejsce, w którym można usiąść. Gwiazda wieczoru, tercet W.E.N.A. i Rasmentalism (licząc z DJ DBT właściwie kwartet) spóźnia się już 2 godziny i 15 minut, licząc od chwili otwarcia drzwi. "Tylko" godzinę i 45 minut, przyjmując za prawdę to, co napisano w gorzowskim dodatku do "Wyborczej". "Jedynie" godzinę i 15 minut, biorąc pod uwagę to, o czym się mówiło - że wejście o 20, koncert od 21.

Czytaj dalej >>

Zjednoczonych łopot flag

Niektórzy mają to szczęście, a właściwie nieszczęście, że tegoroczne Święta i, w szczególności, Sylwestra spędzają kilka tysięcy km z dala od Polski. W Stanach Zjednoczonych. Nie, nie chodzi o mnie, ale o takiego jednego, który wprawdzie przeżyje powitanie Nowego Roku z innej perspektywy, ale nie oszukujmy się, w tym wieku jednak najbardziej chce się zmianę daty świętować w towarzystwie znajomych. W US i A takich mieć nie będzie, dlatego też na osłodę przygotowałem mu kilka piosenek o kraju zza Wielkiej Wody oczami polskich (i nie tylko) artystów. Aha, czemu o tym już dzisiaj? Wylot nazajutrz, chociaż chłop sprawdzi to wszystko jeszcze na polskim łączu.

Czytaj dalej >>

Sześć stóp pod ziemią


Bardzo lubię oglądać seriale. Szczerze mówiąc, nie wiem, czemu wolę je od filmów. Przecież zazwyczaj jest tak, że wątki są niemiłosiernie rozciągane tylko po to, aby dorobić parę dodatkowych odcinków i - tym samym - zgarnąć jak najwięcej pieniędzy. Nie da się jednak tego powiedzieć o "Sześć stóp pod ziemią", czyli o najlepszym serialu, jaki miałem sposobność kiedykolwiek oglądać.

Czytaj dalej >>

Run, Biegaj, run!!!

Kto by pomyślał, że można tworzyć pod ksywką "Biegaj". Co będzie następne? "Żryj"? "Pij"? "Bywaj"? "Spływaj"?

Tak sobie tylko żartuję, choć Biegaj istnieje. Serio. Jest producentem, tworzy - jak sam mówi - muzykę z pogranicza rapu i trip-hopu. Wczoraj podesłał mi swój album - "Night noise". Widzę, że nie tylko mi, bo wpis o nim pojawił się też na Rzygu kulturalnym. W każdym razie, jest to materiał w dużym stopniu instrumentalny, tylko w dwóch kawałkach ktoś udziela się wokalnie (nie tyle "ktoś", co raperzy, marni zresztą). Jak zauważył Kryniu - muzyka Biegaja świetnie spisuje się w roli tła tudzież "relaksatora", wycziluwującego po dniu pracy, pracy i obowiązków. Są w tej kwestii lepsi twórcy, to chyba oczywiste. Ale przecież nie o to tu chodzi. Sukcesem dla Biegaja będzie choćby to, że ktoś ściągnie jego płytę i przesłucha ją nawet jeden głupi raz. Także tego, wiecie co macie robić:

DOWNLOAD

Kult - MTV Unplugged (2010)


Kult
MTV Unplugged
SP Records, 2010

3.5

Musiało minąć 21 lat, żeby grupa Kult postanowiła ponownie nagrać płytę koncertową. Złe doświadczenia wynikające z wydania albumu "Tan", będącego zapisem dwóch występów, które odbyły się 1 i 2 lipca '88 roku w warszawskim Remoncie, sprawiły, że zespół Kazika Staszewskiego, a w dużej mierze sam Kazik, nie mógł przekonać się do takiej formy prezentowania swoich umiejętności gry na żywo i to mimo tego, że, wedle obiegowej opinii, Kult jest zespołem stricte koncertowym, pokazującym swoje najlepsze i najpełniejsze oblicze właśnie podczas występów przed publicznością. W końcu ten przeogromny potencjał zauważył ktoś, kto zdecydował się zrealizować coś, co zrealizowane powinno być już dawno. Płyta koncertowa Kultu stała się faktem. Co ciekawe, podobnie jak "Tan" znacząco odbiega od tego, co grupa tak naprawdę pokazuje podczas swoich występów. Tym razem był to jednak efekt zamierzony - format "MTV Unplugged" zobowiązuje.

Co spowodowało, że mimo swoich awersji Kult zdecydował się na nagranie takiego krążka? Powody można wymieniać bez końca: muzycy dojrzeli do tego pomysłu, Kazikowi udało się nagrać udaną płytę koncertową z KNŻ, co dało mu do myślenia. Oprócz tego, nie bez znaczenia okazało się wsparcie MTV, które na pewno wspomogło zespół w okiełznaniu wielu technicznych zawiłości - specom z muzycznej stacji znanym doskonale, ludziom związanym z Kultem i SP Records tylko w teorii. Poza tym, repertuar formacji obecnie jest bez porównania bogatszy niż 21 lat temu. Dziś Kazik z zespołem może zapełnić dobrymi piosenkami trzygodzinny występ, w dodatku nie powtarzając takiego samego zestawu na każdym koncercie. W '88 roku było to niemożliwe.

Koncert odbył się pod koniec września w warszawskim Teatrze Och. Swoją drogą, lokalizacja bardzo ciekawa, choćby zważywszy na to, że miejsca dla publiczności znajdują się z dwóch stron sceny umiejscowionej w centralnym punkcie sali (przynajmniej tak było podczas kultowego występu). W związku z pojemnością teatru, na koncert mogła przyjść zaledwie garstka, porównując do normalnych muzycznych eventów z udziałem zespołu Kazika, fanów. Fanów? W pewnej części tak, lecz przez to, że koncert nie był biletowany, a wejściówki można było jedynie wygrać w konkursach organizowanych przez m.in. SP Records i polski oddział MTV, w Teatrze Och pojawiło się też pewnie trochę przypadkowych osób. Wszystko to złożyło się na pewną specyfikę tego występu, tak odległą od tego, co Kult pokazuje choćby na "Pomarańczowej Trasie".

Koncert przyjął charakter czegoś w rodzaju benefisu, choć przecież ani Kazik, ani jego zespół nie obchodzą w tym roku żadnego, okrągłego jubileuszu. Było oryginalnie, kameralnie, nietypowo i... wzniośle - atmosfera trochę przypominała to, co działo się podczas słynnego "koncertu życzeń", który odbył się z okazji XXV-lecia Kultu na antenie radiowej "Trójki". Po środku tego wszystkiego siedział Kazik, wyglądem i zachowaniem trochę kontrastujący z otoczeniem. Gruby, niechlujnie ubrany (widoczna gołym okiem, obecna na co drugim kadrze dziura w t-shirce wielkości dwuzłotówki), kręcący się w kółko na swym krześle obrotowym (acz taki był chyba zamysł reżysera przedstawienia) i wykonujący przedziwne, często obrzydliwe miny i gesty. W dodatku mocno stremowany. Co by nie mówić, Kazik często denerwuje się w czasie koncertów, lecz podczas występu w Teatrze Och zdenerwowanie przybrało kolosalnych rozmiarów, przez co "uprawianie konferansjerki" wychodziło mu dość pokracznie. Z drugiej strony, pozytywne w tym było to, że trema nie wpłynęła na jakość wokalu i Staszewski nie próbował jej w żaden sposób tuszować - był to koncert "bez prądu" podwójnie, nie tylko dlatego, że materiał był grany w akustycznych wersjach.

Zdenerwowanie Kazika stopniowo, wraz z wykonywaniem kolejnych piosenek, zmniejszało się, choć, trzeba to przyznać, mała niepewność w głosie pozostała do końca i w niektórych momentach liderowi Kultu po prostu brakowało słów. Bawił się natomiast znakomicie w momencie, gdy odkładał mikrofon. Wokalnie popisywali się wtedy zaproszeni goście, a Staszewski mógł w tym czasie poleżeć sobie na scenie, pospacerować z walizkami między publicznością lub pobiegać i poskakać z flagą Kultu na biało-czerwonym tle. Zespół wspierali starzy, dobrzy znajomi - Dr Yry, lider El Dupy i TPN25 ("Nie dorosłem do swych lat"; mnie pozytywnie zaskoczył), Tomasz Kłaptocz, wokalista Buldoga, ex-Akurat (pewne wykonanie "Bliskich spotkań 3 stopnia") oraz zwariowany Zacier, który nie umie śpiewać, ale przyniósł kolorowe baloniki, co by osłodzić rozczarowanie ("Gdy nie ma dzieci", a jakże).

Jeśli już wywołałem temat repertuaru, należy wyraźnie podkreślić, że nie jest to do końca to, co chciałem. Trochę naiwnie oczekiwałem, że koncert "MTV Unplugged" okaże się zarazem takim "the best of" Kultu, tylko że w wersji akustycznej. Muzycy Kultu zastosowali jednak całkiem inny klucz. Wiele hitów zostało pominiętych. Nie ma "Wódki", "Po co wolność", "Krwi Boga", "Do Ani" i kilku innych przebojów, bez których normalne występy na żywo zespołu Kazika się nie odbywają. Być może chodziło o to, żeby zaprezentować utwory nie tyle mniej znane, co nie aż tak popularne, a zasługujące na pokazanie jej szerszej publiczności (tę publikę miał załatwić oczywiście kontrakt z MTV). Inna, znacznie trafniejsza hipoteza mówi, że o doborze poszczególnych piosenek decydowała łatwość przearanżowania danego numeru - w taki sposób, by można było go zagrać akustycznie. Za tą teorią przemawia choćby to, że taka "Arahja" - w połowie zagrana na samych trąbach i okazjonalnym brzęknięciu gitary - została dodana do setlisty dopiero na jednej z ostatnich prób, a "Baranka" i "Polskę" zagrano na bis właściwie ad hoc, bez żadnego wcześniejszego przygotowania. Swoją drogą wyszło bardzo dobrze, w końcu to genialne kawałki i nie mogło być inaczej.

Ich wykonanie niczym jednak nie zaskoczyło, w przeciwieństwie do tych kilku piosenek, w których pokuszono się choćby o drobną zmianę w aranżacji, dodanie jakiegoś znaczącego detalu, zastąpienie jednego dźwięku innym, bardziej wyrazistym i przy okazji bardziej "unplugged". Wspomniana "Arahja" to przykład najoczywistszy i, bez wątpienia, numer, który przeszedł największą przemianę. Spodobało mi się kilka innych pomysłów, w tym m.in. podkręcenie tempa w "W czarnej urnie" i w drugiej połowie "1932 Berlin", czy użycie dzwonów rurowych w "Komu bije dzwon" (tu jako "Komu bije dzwon czyli piosenka o Szczocie"). Wydaję mi się też, że "Zegarmistrz światła" (swoja droga, jedyny wykonany cover) zyskał trochę na przebojowości. Na zwykłych koncertach jest to pieśń melancholijna, raczej spokojna, kończąca, na przemian z "Komu bije dzwon", podstawowy set. A tu proszę, utwór Tadeusza Woźniaka był pierwszym, który w takim stopniu poderwał publiczność w Teatrze Och. Ludzie wcześniej raczej siedzieli - tu już wstali z tyłków i zaczęli reagować bardziej żywiołowo.

Kult to bodajże czwarty zespół z Polski, który MTV zauważyło i który został zaproszony do popularnego formatu (plotki o tym przedsięwzięciu pojawiały się już od jakiegoś czasu, więc możliwe jest, że zakusy tej stacji na zespół Kazika miały miejsce wcześniej, niż podpisanie kontraktu z Wilkami). Kayah i grupa Roberta Gawlińskiego to inna bajka, lecz od porównań między występami Kultu i Hey już nie uciekniemy. W kwestii wideorealizacji 3 lata różnicy między premierami obu wydań DVD zrobiły swoje - ekipa z MTV nabrała w tym czasie sporo doświadczenia i trudno tego nie zauważyć. Pod każdym innym względem Hey, niestety, przebiło Kult. Najbardziej czuć to po aranżacjach - Nosowska z kolegami poszli na całość, zapraszając cały tabun muzyków towarzyszących, m.in. skrzypków, wiolonczelistów, trębaczy, puzonistów. Kult sam w sobie ma dość rozbudowane instrumentarium, więc w sumie zrozumiałe jest to, że go jeszcze bardziej nie powiększał na potrzebę jednego występu. Niemniej, nie da się ukryć, że to Hey zaprezentowało ciekawsze i oryginalniejsze pomysły (acz za "bezprądową" i bezpardonową "Arahję" należy chylić czoła!). Poza tym, może i Yry, Kłaptocz i Zacier to sympatyczni kolesie, zwłaszcza ten ostatni, lecz Agnieszka Chylińska wraz ze swoimi fantastycznym głosem, który teraz, nie wiedzieć czemu, marnuje się w jakichś plastikowych pop-produkcjach, zostawiła całą trójkę w tyle o mniej więcej pierdyliard pierdyliardów lat świetlnych. Mało tego, nawet sama Nosowska, która zawsze piosenki po prostu wykonywała, nigdy nie nawiązując z koncertową publiką większego kontaktu, wypada może nie tyle na mniej stremowaną, co po prostu naturalniejszą od Kazika, a tego to już by się chyba nikt nie spodziewał.

Co by jednak nie mówić, te dwa kompakty i płyta DVD z koncertem "MTV Unplugged" Kultu w wersji audio i video cieszą mnie cholernie. To jest, jak mniemam, takie ukoronowanie dotychczasowych osiągnięć zespołu, a że w przyszłości najpewniej wielu ich już nie będzie, to można też ten album nazwać pewnym podsumowaniem kariery. A zatem, cały ten benefisowy charakter ma w tym wszystkim jakiś sens i wytłumaczenie. Szkoda, że nie mogłem osobiście uczestniczyć w tym koncercie. Całe szczęście, Kult zapowiedział już występy "unplugged" w całym kraju - może uda mi się wybrać na jeden z nich? Byłoby świetnie.

Nie odejdę stąd

Przesłuchałem ze 2 razy to nowe POE. Wnioski?

Czytaj dalej >>

Alice

Dzięki "Alice" przejrzałem na oczy.

Czytaj dalej >>

Jelonek - Jelonek (2007)


Jelonek
Jelonek
Mystic Production, 2007

4.5

Wszyscy doskonale wiedzą, że psy szczekają, koty miauczą, krowy muczą, a bobry uprawiają beatbox, korzystając ze swojej znajomości 1000 bitów. To wiedza elementarna, której człowiek uczy się jeszcze w przedszkolu. A jakie odgłosy wydaje jelonek? Tego już nikt nigdzie, cholera, nie uczy. Kto słyszał o wykładach poświęconych komunikacji między jelonkami? Nikt? I bardzo dobrze. Bo Jelonek jest jeden. I gra na skrzypcach.

Tak nawiązując do tego, co napisałem przed chwilą. Nauczać ktoś nauczał. Konkretyzując, był to Jurek Owsiak. Jelonek wystąpił bowiem dwukrotnie podczas kostrzyńskiego Przystanku Woodstock - w tym i ubiegłym roku (parę miesięcy temu jako laureat Złotego Bączka 2009). Ale mnie rozpoznawania odgłosów wydawanych przez Jelonka nie nauczył, gdyż nie byłem obecny na jego występie. Dziś tego bardzo żałuję, bo usłyszeć te wszystkie dźwięki na żywo, to byłoby coś.

Jak wspominałem, Jelonek jest skrzypkiem. Chciałoby się napisać, że "cholernie dobrym skrzypkiem", lecz tego - na dobrą sprawę - nie potrafię stwierdzić. Nie znam się na żadnym gatunku muzyki, nawet na tych najczęściej przeze mnie słuchanych, a co dopiero mam się wypowiadać o tym, czy dany grajek technicznie zdumiewa, rzępoląc na swoim instrumencie. Z całą stanowczością mogę jednak powiedzieć, że twórczość Nigela Kennedy'ego (również faceta od skrzypiec), którego znam i z płyt, i z koncertu, podoba mi się mniej (no, jeśli chodzi o znany mi skrawek). Fakt, to inne granie, inne pomysły, inne podejście do tematu, lecz, subiektywnie rzec ujmując, wolę po prostu Jelonka.

Na czym polegają te różnice? Słychać je właściwie od razu, ale żeby to w pełni zilustrować, należy przypomnieć sobie Apocalypticę - taki fiński zespół, którego członkowie, grając właśnie na wiolonczelach, zabrali się za materiał Metalliki. I właśnie Jelonek robi coś podobnego. Tyle, że na skrzypcach. Tyle, że lepiej i ciekawiej. Poza tym gra swój materiał i nie posiłkuje się pomocą występujących gościnnie wokalistów (przynajmniej na płycie), co Apocalyptica w zwyczaju miała.

Skrzypce są tu więc instrumentem wiodącym i dominującym. Ogromną rolę odgrywa jednak ich akompaniament. Hard rockowy tudzież metalowy akompaniament. Gitara, bas i perkusja świetnie uzupełniają wyczyny Jelonka. Poszczególne utwory stają się dzięki nim jakby głębsze, pełniejsze, oryginalniejsze i bardziej zaskakujące. Ten "element zaskoczenia" robi zresztą sporo dobrego dla tej muzyki. Kawałki - zdawać by się mogło - melancholijne i spokojne w dosłownie chwilę potrafią przejść w mocne, agresywne uderzenie. I to jest fajne! (ok, może nie jest tak, że słuchacz ostrzejszego wejścia się kompletnie nie spodziewa, no ale...) Jelonek wcześniej pokazywał swoje umiejętności w takich zespołach jak Perfect, Wilki, Łzy, Closterkeller, Ankh i Hunter, lecz to właśnie granie w tej ostatniej formacji najbardziej przełożyło się na to, co słychać na debiutanckim solowym albumie.

Co tu dłużej pleść? Jelonek skrzypi. Ale umówmy się - nie skrzypi jak stare, nienaoliwione drzwi, tylko jak piękny smyczkowy instrument. W dodatku, gdy tylko się odezwie, może liczyć na odpowiedź swoich przyjaciół, innych mieszkańców muzycznego lasu (głównie tych z "metalowego podszytu")...

A mówiąc już tak kompletnie serio - zajebista muzyka. Rzadko kiedy potrafię zachwycać się dziełem instrumentalnym, dziełem bez żadnego tekstu i wokali. Jelonek jednak mnie kupił tym, że paradoksalnie jego album zawiera więcej treści, niż niejedna, przeładowana linijkami płyta. Wychodzi więc chyba na to, że czasem muzyka potrafi wyrazić więcej niż 1000 słów. A z resztą, co ja będę Wam dłużej pisał - posłuchajcie:

Klip rewelacja

Nieznane, a szkoda: Futuristen

Taki blog jest - We Are From Poland. Odwiedzam go regularnie, ale rzadko coś tam dla siebie znajduję. Doceniam pracę, ale po prostu zazwyczaj prezentowane są tam rzeczy niekoniecznie pod moje gusta. Ale ostatnio... Ostatnio wytropiłem perełkę.

Czytaj dalej >>

Pudło. Igor Pudło.

Nawet w komiksach są dymki... TYTONIOWA PROPAGANDA!!!



Taka nowa ustawa weszła w życie, co zakazuje palenia w takich miejscach jak pub chociażby. Przepis kontrowersyjny, to na pewno - ma swoje plusy, ma swoje minusy, raczej nie da się powiedzieć, że jest on *krystalicznie dobry* tudzież *zły do szpiku kości*. O zmianach w prawie trąbią dziś dużo, a ja od paru dni słucham Łonę i Afrojaxa zachęcających do rzucenia nałogu. Obie rzeczy zbiegły się w czasie, zatem umieszczam. I Łona, i Afrojax pojechali bezbłędnie z typowym dla siebie poczuciem humoru. Nie słyszeliście? No to się wstydźcie.

Polskie rapsy

Dużo narzekam na tegoroczne polskie rapsy. Są ku temu powody. Dziś jednak nie chcę marudzić. Nie będzie też peanów, zachwytów, ochów i achów. Powiem jednak kilka dobrych słów o kilku dobrych płytach.

Czytaj dalej >>

Ponoć dzisiaj mamy święto



Dziś niektórzy żyją manifestacją i kontrmanifestacją w Warszawie - w sumie, obie siebie warte. Robienie tak żałosnego i kosztownego widowiska z manifestowania swojego patriotyzmu tudzież swojego sprzeciwu wobec elementów nacjonalistyczno-faszyzujących uważających się za "prawdziwych Polaków" jest tak słabe, że powoduje jedynie smutek na mojej mordce.

Także, na dzisiaj proponuję "Polskę" Kultu, bo cóż lepszego mógłbym puścić 11 listopada? A że jest to już 100. wpis na blogu, na którym o Kaziku poczytać można wiele, najważniejszy numer Kultu pasuje tu idealnie.

Często wracam

Raz na kilka miesięcy wracam do Toma Waitsa. Toma Waitsa w różnej postaci. Toma Waitsa w wykonaniu Toma Waitsa. Toma Waitsa w wykonaniu Kazika. Toma Waitsa w wykonaniu Scarlett Johansson. Samą twórczość Waitsa wciąż poznaję, kopę płyt przecież nagrał. W rozwinięciu: Waits vs. Kazik i Waits vs. Scarlett w - odpowiednio - "Misery in River of the World" ("Rozpacz płynie rzeką poprzez świat") oraz "Anywhere I Lay My Head". Czyje wykonanie odpowiada Wam najbardziej?

Czytaj dalej >>

Słowo na poniedziałek

Dawno nie pisałem - tematy jeszcze by się znalazły, ale wena mnie opuściła, a na siłę dłubać nie ma co, racja?

Czytaj dalej >>

Czas Apokalipsy



Słyszałem wcześniej, ale odkąd widziałem "Czas Apokalipsy", "The End" kojarzy mi się tylko z obrazem Francisa Forda Coppoli. Naprawdę, ciężko mi znaleźć lepszą piosenkę lepiej wykorzystaną w czołówce jakiegokolwiek filmu. Może Wy znacie?

Swoją drogą, najbardziej spodobały mi się właśnie ostatnie piosenki i z debiutu, i z ostatniej płyty z udziałem Jima Morrisona ("L.A. Woman"). Ciekawe, prawda?

Riders on the Storm



No i znów coś w sam raz na wieczorne spacery...

Joga



Ładny utwór. Bardzo.

Wpis o "Abradabingu", który tak naprawdę jest o "Etosie" (no, powiedzmy)

Czekałem, czekałem i czekałem. W końcu, nawet się, to niewiarygodne, doczekałem. Tyle, że w dniu premiery, "Abradabingu" nie było ani w MediaMarkcie, ani w Empiku. Ale to mnie nie dziwi (?), to mnie nie razi (???), skoro Gorzów zwykłą dziurą jest i kropka. Ba, czasem odnoszę wrażenie, że to nawet taka... "zapchajdziura" między Berlinem, Szczecinem i Poznaniem. Wiecie, żeby poudawać, że maksymalnie co 150 km istnieje jednak jakaś cywilizacja, osiedle ludzkie powyżej 100 tys. mieszkańców.

Czytaj dalej >>

Będziemy palić i grabić...



Ale mi się przypomniało!!! Pamiętam, że ostatnie JuNouMi mnie trochę rozczarowało. Ok, jarałem się Łoną i Tłustymi Kotami, ale obok dinalowego jointa o robieniu rewolucji przechodziłem raczej obojętnie, bez "wow", "hola, ale to zajebiste!" bądź czegoś w stylu "słuchanie na okrągło". Wtem Kazik, Edytka Bartosiewicz, "Cztery pokoje" i "socjalizm totalitarny zmienił się w koncesyjno-etatystyczny". Chwila zadumy: "Zaraz, kto to follow-upował ostatnio? Te Tris? Nie... On się spalał i gubił w mieście... Dinal? Bingo!". Tym sposobem "Palić i grabić" odkryłem na nowo. Follow-up stoi tu na follow-upie. Ba, znów odkryłem nawiązanie, może trochę naciągane, do Kazika, tj. jakby słowa Wankeja "większość ma amnezję i dlatego pretensję" stały gdzieś tuż obok "Amnezji" Kultu z zeszłego roku. Co, nie znacie? Albo porzuciliście w zapomnienie jak ja? To doceńcie!

Piątek, AQQ, Gorzów, JellysTone

Siema, siema.

(Mało (w sensie, mniej) piszę w ostatnich dniach i - (nie)stety - szans na poprawę w najbliższym czasie nie przewiduję. Trudno.)

Dziś ponownie krótko, takie koleżeńskie polecenie wydarzenia, które rozegra się w ten piątek w klubie AQQ, tj. dawnym Collectivie, koło godziny 20. Wystąpi JellysTone, trzyosobowa reggaebanda z Gorzowa / Kostrzyna nad Odrą / Wrocławia, w której nawija m.in. mój znajomy ze szkoły. Soundsystem, jamajskie dźwięki, dużo pozytywnej wibracji i rytmów do pobujania / potańczenia. Wjazd tylko 5 zł, więc z braku innych alternatyw chyba warto przyjść, zobaczyć i posłuchać. Nie możecie się zdecydować? To sprawdźcie MySpace, pamiętając jednak, że zamieszczone nagrywki są trochę stare - nowsze istnieją, lecz, w wyniku lenistwa, nikt ich nie wrzucił: http://www.myspace.com/jellystonesound

Oczywiście, będę, acz, nie chcąc być posądzony o jakąś stronniczość, relacji nie przewiduję. Piątka!

Na krawędzi snu



Świetna rzecz na nocne spacery o tej porze roku. Klimat ma. No i świetny tekst, ale w przypadku KSU to norma, więc nie ma co się dziwić. Błagam, posłuchajcie.

Szkoła (...) Twoim drugim domem

14 października jest dniem szczególnym nie tylko w Gruzji (Dzień Kościoła Sweti Cchoweli), Zimbabwe (Święto Karirurute) oraz Usherolandii (urodziny Ushera), albowiem w Polsce na tę datę przypada Dzień Edukacji Narodowej, tj. święto wszystkich nauczycieli (ogólnie wszystkich pracowników oświaty) oraz, poniekąd, również uczniów. Tak sobie pomyślałem, że to idealny czas na przypomnienie utworów muzycznych, które ze szkołą w jakimś stopniu się kojarzą.

Czytaj dalej >>

Green - Kryptonim monolog (2010)


Green
Kryptonim Monolog
Aloha Entertainment, 2010

3.5

Kiepsko z polskim rapem w tym roku, nie ukrywajmy. Były rewelacyjne "Zapiski..." Eldoki, dobre "Zapiski..." Dużego Pe (nie słyszałem jeszcze "Abradabbingu", a czuję, że może być ogień). Poza tym? Ledwie kilka płyt, które "miały momenty" (patrz: "Czarne złoto", kolejny wosk od JuNouMi). Mało tego, wrażenie kilku nieudanych miesięcy dla polskiego rapu potęgowały srogie zawody, w wykonaniu, przede wszystkim, Ostrego, a ostatnio także Pezeta i Małolata. Podziemie? Nic. No, "Raport z walki o wartość" kwartetu B.O.K. całkiem mi się spodobał, aczkolwiek jestem daleki od ślizgowego wychwalania bądź noidowego przeżywania tejże epki. Całe szczęście, wrzesień przyniósł undergroundowi materiał, który tę nieciekawą sytuację trochę ratuję, aczkolwiek nie z takim impetem jak rok temu Małpa i Ortega, 2 lata wstecz Jimson, a jeszcze wcześniej Medium, Dinal, Smarki, Te Tris...

Autorem tego krążka jest Green - młody MC pochodzący z okolic Łodzi, który sukcesywnie pnie się w górę po kolejnych szczeblach "kariery rapera". Można było prorokować, że drzemie w nim niebagatelny talent już wtedy, gdy jego Phonoloftaleina wypuściła singiel "Spadam", swoją drogą strasznie przeze mnie zamęczony. Następnie było stanowczo zbyt długie oczekiwanie na epkę ww. duetu, a potem freestyle'owe sukcesy Greena - w 2009 roku doszedł, wraz z siódemką innych wolnostylowców, do finału WBW, co uznać trzeba za niewątpliwy sukces, mimo że był raczej najsłabszą, najmniej wyrazistą postacią tej imprezy, ostatecznie, z tego co pamiętam, przegrywając wszystkie walki i nie wychodząc z grupy.

Zresztą, Green nigdy nie był dla mnie typem bitewnego freestyle'owca. Jego obecność w finale WBW (nie śledziłem zbyt pilnie eliminacji) bardzo mnie dziwiła, bo to przecież nie ten sam worek, nie ta sama szufladka, co "mózgi od punchline'ów" tacy jak Enson, 3-6, Flint, Solar, Białas, Wiciu czy Theodor. Dlaczego tak uważam? Takie proste porównanie: po mocnym przewałkowaniu płyty Phonoloftaleiny w głowie pozostała mi treść poszczególnych utworów, a nie pojedyncze wersy. Przeciwnie było w przypadku ostatniego albumu Ensona - po jego przesłuchaniu nie pamiętałem, o czym był kawałek X, lecz potrafiłem wymienić z niego kilka błyskotliwych linijek. Z jednej strony nacisk na przekaz, z drugiej na formę (tak uogólniając). "Kryptonimem monolog" (swoją drogą, bardzo ciekawy tytuł) Green dobitnie potwierdza, że do stereotypowego bitewnego wolnostylowca mu naprawdę daleko.

Więc do kogo mu bliżej? Najprościej powiedzieć, że do takiego obserwatora, który skupia się na swoim własnym jestestwie (trudne słowo) oraz otaczającej go rzeczywistości. "Kryptonim monolog" to taka płyta o Greenie i o jego świecie. Płyta poważna, pełna przemyśleń nt. ludzkich zachowań, relacji, własnego życia, hip-hopu. Nie jest ona lekka i optymistyczna, a raczej ciężka i może nie tyle pesymistyczna, co realistyczna. Właśnie ten realizm, jakaś taka prawdziwość to jedna z najważniejszych zalet tego albumu. Co więcej, odnoszę wrażenie, że Green, choć paradoksalnie tyle mówi o sobie i prezentuje swój świat widziany swoimi oczami, jest obserwatorem obiektywnym - nikogo nie atakuje, nie staje po żadnej ze stron, po prostu ukazując konkretne sprawy / wątki / rzeczy takie, jakie są w rzeczywistości. Może trochę to się kłóci ze stwierdzeniem Greena "widzisz coś w zależności od tego, jak na to patrzysz" z utworu "Patrzę więc widzę", lecz już w następnym numerze raper wspomina, że "jest reportem spraw, o których nie myślisz na co dzień, boisz się o nich myśleć albo nie masz ich w głowie", a przecież wiadomo, iż dobry reporter powinien jednak wykazywać się obiektywnością, gdyż, kiedy jej brakuje, powstają takie stronnicze i gorszące twory jak pamiętny reportaż Jana Pospieszalskiego i Ewy Stankiewicz z nastrojów panujących wśród ludności zebranej na Krakowskim Przedmieściu po katastrofie smoleńskiej.

Można się oczywiście przyczepić do tego, że Green nie ma techniki i flow niczym Mes, ale... po co? Ważniejsze jest to, że w miarę trzyma się bitu, że jego monotonny głos wcale nie przeszkadza, a nawet potęguje realizm w jego reporterskich relacjach. Na płycie nie ma gości - dobrze się stało, bo ich obecność mocno zakłóciłaby porządek "Kryptonimu monolog" (ba, tytuł albumu straciłby swój sens). Inni wyręczyli Greena w produkcji. "Inni", czyli - mówiąc konkretniej - Quiz, O.S.T.R., Snecz, Xeyos i NuWajb. Słyszałem mnóstwo bardzo pozytywnych opinii odnośnie bitów z tej płyty. Dla mnie są one po prostu dobrym uzupełnieniem rapu Greena, choć wydaję mi się, że nieco lepsze byłyby podkłady bardziej minimalistyczne, bez tych soulowych wokaliz w niektórych utworach. Z drugiej strony był taki a nie inny pomysł i zrealizowano go naprawdę fajnie, więc nie ma co marudzić. Swoją drogą, mam nadzieję, że bity z tego albumu na czynniki pierwsze rozłoży w swoim czasie Noid - ostatnio wykazał się ciekawym spojrzeniem a propos muzyki z "Zapisków..." Eldoki, więc może i w kwestii "Kryptonimu monolog" czymś mnie zaskoczy.

Specjalnie piszę o tym krążku dopiero teraz, mniej więcej miesiąc po jego premierze. Minęło czasu na tyle, bym mógł go docenić, przewałkować na wiele sposobów i zakupić w wersji fizycznej (aloha!). Dla mnie jest to jeden z lepszych tegorocznych albumów hip-hopowych z naszego kraju, na pewno najlepszy podziemny. Przemyślany, dopracowany, obiektywny - czegoś takiego na scenie undergroundowej brakowało od dłuższego czasu.

PS Tak wracając do tego, co pisałem we wstępie. Jest to słaby rok dla polskiego rapu, ale tylko pod względem ilości naprawdę dobrych albumów. Kiedy spojrzy się na obecność raperów w mediach (patrz: występy Eldo, Tede i Pjusa w Opolu) i porówna się do wydarzeń sprzed 12 miesięcy (patrz: zielonogórska afera z Peją w roli pierwszoplanowej), można dojść do wniosku, że jest wręcz odwrotnie, a rodzimy hip-hop trzyma się w najlepsze, zrywając przy okazji ze stereotypem rapera-blokersa i rapu-muzyki dla nastoletnich mieszkańców betonowych osiedli. Szkoda tylko, że nie przekłada się to na wysyp porządnie zrealizowanych, lirycznie ciekawych materiałów.

PS2 Długi czas denerwował mnie wers ze "Spotkań": "A brat Pezeta nie ma już tak mało lat jak kiedyś". Taka oczywista oczywistość. Później jednak przestało mnie to irytować, a nawet doszedłem do wniosku, że prosta zbitka ("mało lat" -> "Małolat") brzmi, mimo tej prostoty, całkiem fajnie.

Fajną książkę wczoraj czytałem [2]

Tak jak się w sumie spodziewałem, przeczytanie kolejnej muzycznej lektury nie zajęło mi kilku miesięcy, jak było to w przypadku tzw. "Białej Księgi Kultu" Wiesława Weissa. "KSU. Rejestrację buntu" Krzysztofa Potaczały połknąłem w mniej więcej tydzień, co i tak wynika z wielu ograniczeń czasowych, na które składały się m.in. literatura Młodej Polski, "Czas Apokalipsy", pola trójkątów, słowa w stylu "Krankenhauseinweisungen", "Futurama" i "Sześć stop pod ziemią". Gdyby nie to, te 230 stron zajęłoby mi co najwyżej kilka godzin.

Czytaj dalej >>

I am the Superman. "The Good Man"



Znów "trochę chilloutu". Cholernie nastrojowego chilloutu z cholernie klimatycznym wstępem, czytanym przez Jonathana Hutchingsa. Nie będę specjalnie przedłużać, posłuchajcie idealnego na "wieczorową porę" kawałka. "The Good Man" Husky Rescue z płyty "Country Falls" z 2004 roku.

Lepsze niż Feel

Szczerze? Nie kumam do końca, po co pan Zygmunt Staszczyk pchał się z tą solówką. Przecież zawsze było tak, że T.Love = Muniek i - na odwrót - Muniek = T.Love. Może po drodze przytrafiła mu się jakaś Szwagierkolaska, ale jednak to T.Love nagrało "Chłopaki nie płaczą", więc to jednak T.Love zna się w pierwszej kolejności. ;-)

Czytaj dalej >>

Himmler był rolnikiem na wsi

Ten jakże przystojny pan z przepięknym wąsem to Heinrich Himmler - jeden z przywódców nazistowskich Niemiec i twórców SS. Dlaczego piszę o nim na blogu muzycznym? Czy zacząłem myśleć, że blog historyczny bardziej się opłaca? No i dlaczego uważam, że tak naprawdę Himmler był rolnikiem?

Czytaj dalej >>

Cienka linia jak J5 i Nelly Furtado

Zdaję sobie sprawę, że Ameryki nie odkrywam, bo to raczej sprawa stara, znana światu. Sam na to zwróciłem uwagę niedawno, gdy przypadkiem przemówił do mnie James Brown w duecie z Pavarottim. Trochę wątpię, czy nie byłem ostatnią osobą "na tym łez padole", która to sobie uzmysłowiła, więc pisanie tego powyżej i tego poniżej raczej sensu nie ma... A co mi tam, przecież ten blog jeśli chodzi o "fakty oczywiste" już i tak zasłynął, więc kolejny do kolekcji stanu rzeczy nie zmieni... Zresztą, może jednak gdzieś się zabłąkała mała, nieuświadomiona duszyczka?

O co chodzi? Porównajcie sobie Jamesa Browna z Czesławem Niemenem. "It's A Man's Man's Man's World" z '66 z nagranym w rok później "Dziwny jest ten świat". Porównajcie to sobie "czytając dalej" lub zjeżdżając parę pikseli w dół:

Czytaj dalej >>

Sting w Poznaniu, czyli żądłem w serce

Ola Kałowska, znana Wam z relacji z tegorocznego Open'era, tym razem miała okazję odsłuchać na żywo Stinga z orkiestrą symfoniczną, podczas ostatniego koncertu na stadionie Lecha w Poznaniu. Zachęcam do przeczytania jej relacji.

Czytaj dalej >>

Kalifornizacja

"Californication" - serial komediowy amerykańskiej stacji "Showtime", którego tytuł został przez polski oddział Comedy Central jakiś polski kanał telewizyjny przetłumaczony jako... "Kalifornizacja". Przedziwnie, prawda? Ale dziś nie będę pisał o seksualnych podbojach Davida Duchovnego.

Dziś chodzi mi bowiem o 7. album w dorobku Red Hot Chilli Peppers. O krążek, który śmiało można nazwać kopalnią doskonałych piosenek, hitów przez wielkie "H". O "Californication" rzecz jasna.

Czytaj dalej >>

Klatka

Tak bez dłuższego komentarza, bez większego rozwodzenia się nt. tego, jak wiele można ostatnio poczytać o Arcade Fire, bo Kanadyjczycy nagrali super płytę, docenioną przez krytykę i fanów (patrz: 6. miejsce w rankingu tegorocznych albumów na Rate Your Music). Płytę, której jeszcze nie miałem okazji usłyszeć.

Ale zostawmy to "The Suburbs". Sam poznałem Arcade Fire jakoś kilka tygodni temu i wciąż jestem na etapie fascynacji "Neon Bible" - krążka, który kosi, miażdży, wprowadza w osłupienie (skreśl cokolwiek, dopisz cokolwiek o podobnej wymowie). Najbardziej zdumiewa jego koniec, numer "My Body Is A Cage". Kawałek niepokojący, coś z pogranicza lęku, jęku, szczerości, próby otwarcia się. Klimat podbudowany charakterystycznym wokalem i fantastycznymi - przyjmijmy umownie, bo nie wiem, czy aby na pewno - organami, które w okolicach połowy piosenki nagle zaczynają grać znacznie głośniej, bardziej wyraziście. Kapitalna sprawa.

Czytaj dalej >>

Wiek a zmiana gustu

Do niektórych rzeczy człowiek przekonuje się z wiekiem. Prostym przykładem jest choćby browar: jeśli za brzdąca wypiło się przez przypadek trochę piwa (bo myślało się, że jest to sok jabłkowy z wodą gazowaną), to raczej na twarzy gościł grymas, a nie minka sugerująca zadowolenie ze smaku wypitej przed chwilą substancji. Później, wraz z dorastaniem, piwo zaczęło korcić, a raczej zaczęły korcić jego efekty uboczne. W końcu doceniło się również charakterystyczną goryczkę. Zauważyłem, że wiek wpływa również na zainteresowanie muzyką, która w przeszłości mocno mnie denerwowała.

Czytaj dalej >>

W-O-W

Ostatnio bardzo często słucham jazzu, lecz głównie jako wypełniacza - czegoś, co gra w tle, kiedy robię masę innych rzeczy. Nie chcę tu kłamać, że znam się na jazzie. Że kojarzę choćby najważniejsze persony dla tego gatunku. Wyszłoby pewnie kilkanaście nazwisk na krzyż, z czego co najwyżej kilka rozpoznałbym, np. słuchając w radio. Zdarzają się jednak takie albumy, których zdegradować do roli drugiego planu po prostu nie potrafię. Ich się nie słucha, je się przeżywa.

Czytaj dalej >>

Nieznane, a szkoda: Husky Rescue

Redaktorzy serwisu Z czuba (a więc tego serwisu, który był inspiracją do stworzenia tego nieregularnego cyklu) wprowadzili w mowę potoczną zwrot, że coś jest "z czuba". Czyli jest inne, odmienne, oryginalne, zwariowane bądź wręcz pojebane - w dobrym tych słów znaczeniu. Wykorzystując wykonawców, którzy przewinęli się przez "Nieznane, a szkoda", mogę np. stwierdzić, że takie zespoły jak Movits!, Maskinen i Molotov były jak najbardziej "z czuba", w przeciwieństwie do takiego niemieckiego duetu Mo' Horizons, który był bez wątpienia fajny, grał dobrą muzykę, ale określenie "z czuba" zupełnie do niego nie pasuje.

Rodzi się więc pytanie, czy kolejni bohaterowie mojego ulubionego cyklu, członkowie fińskiej grupy Husky Rescue, są "z czuba"? Przekonajmy się.

Czytaj dalej >>

Party jednoosobowe

Piosenka, która nie zmieściła się na płycie "Hurra!". Odpadła w wyniku demokratycznego głosowania. Ups... Nie było ono do końca demokratyczne, gdyż na sam koniec, mając wgląd w głosy innych, poszczególne piosenki wybierał Kazik, przepychając swoich faworytów. "Party jednoosobowe" zatem na płycie się nie znalazło, zostało jednak nagrane i pojawiło się na singlu "Karinga", będącym jednocześnie swoistym suplementem krążka "Hurra!".

A numer jest naprawdę fajny. Ciekawie zagrany, a tekst Staszewskiego oryginalny - inny niż zazwyczaj. Piotrek Morawiec w książce "Kult. Biała Księga" Wiesława Weissa powiedział, że to jeden z najlepszych tekstów, jakie Kazik ostatnio napisał. Ma chłop rację. Warto poznać. Niestety, na YouTubie się nie da, więc odsyłam na Wrzutę.

Fajną książkę "wczoraj" czytałem

Szczerze powiedziawszy, nie czytam zbyt wielu książek. Wciąż sobie przez to pluję w brodę, bo zdaję sobie sprawę, że warto, a mimo tego wolę poświęcać swój czas innym formom rozrywki. Może gdyby doba miała co najmniej 36 godzin...

Czytaj dalej >>

So sorry, Kurcie Weillu

Ech... Moja muzyczna niewiedza po raz kolejny została obnażona. W jaki znów sposób?

Czytaj dalej >>

Woda, woda, woda!

Jedna z rzeczy poznanych dzięki składance "Jak punk to punk". Utwór Sex Bomby, który wkręcił się dość przypadkowo - niechcący włączył się w przenośnym odtwarzaczu podczas krótkiego marszu do szkoły, spodobał mi się i teraz ciągle do niego wracam. Całkiem fajne granie, całkiem fajny tekst. Swoją drogą, melodia dość znajoma - nie zdziwiłbym się, gdyby grupa z Legionowa wzorowała się na czymś konkretnym (jeśli ktoś wie na czym dokładnie - pisać!). Posłuchajcie, może i Wam przypadnie do gustu.

Czytaj dalej >>

Brak konsekwencji

Drogi Leszku,

W sumie fajnie, że wystąpiłeś w Opolu, bo w czerwcu tego roku nagrałeś świetną płytę, z którą warto wyjść do ludzi. Nie tylko do hip-hopowych głów, ale do ludzi ogólnie. Bo lepiej, żeby w Opolu wystąpił Eldo - MC z krwi i kości, tak nie podobny do tych raperów w oczach społeczeństwa, którymi przez wiele lat byli Mezo, Liber, chłopaki z Verby bądź ew. Peja, czyli człowiek z drugiej strony, jakże skrajnej barykady.

Czytaj dalej >>

No way!

Pamiętacie jak pisałem o dwóch częściach punkowej składanki od Tonpressu? Nie? Więc przypomnę rzecz teraz istotną:

Czytaj dalej >>

Trochę chilloutu

Katuję mocno od kilku dni. Husky Rescue. Odprężające, relaksujące i klimatyczne downtempo z Finlandii, wywołujące osłupienie domowników, co chwile pytających: "Co takiego fajnego słuchasz?". Także, katuję mocno od kilku dni. Ba, dość przypadkowo byłem w niedzielę w Media Markcie i - ku mojemu zdziwieniu - znalazłem tam "Country Falls", czyli debiutancki album Husky Rescue. Kupiłem bez zawahania, mimo że wcześniej słyszałem tylko płytę nr 2 - "Ghost Is Not Real", z której przecież pochodzi rzecz, którą najbardziej chcę się podzielić. Mianowicie, wszystkie 3 części "Blueberry Tree". Ktoś mądry połączył to w całość i jako jeden plik wrzucił na YouTube'a - efekty jego pracy prezentuję poniżej. Ech, coś przepięknego. Mógłbym słuchać tych 3 tracków w kółko...

Czytaj dalej >>

10 ulubionych polskich MCs

Czytałem sobie ostatnio blog Kruka i... No cóż... Może i rozkminiam se opcję, że już nie jestem hip-hopowcem, może i tego polskiego rapu nie słucham już z taką częstotliwością jak niegdyś, ale jednak coś tam słucham i - szczerze mówiąc - ranking 10 najlepszych polskich MCs kolegi po fachu nie bardzo mi podpasował. Trzeba było sporządzić własny. Mając w pamięci swoje słynne (niestety) zestawienie rodzimych klasyków hip-hopowych, tym razem przedstawiam TOP 10 ulubionych raperów znad Wisły. Obiektywizmu zero, stężenie procentowe subiektywizmu dobija do setki. Nie przedłużając, nie trudząc się na jakieś przeolbrzymie, wybujałe wstępy, przechodzę do rzeczy:

Czytaj dalej >>

Zmiana głosu przewodniego

Dawno, dawno temu w odległej galaktyce istniał zespół Buldog. Istnieje też i dziś. Tyle, że czas już inny, galaktyka inna i sam Buldog inny.

Czytaj dalej >>

Prawo jazdy

Trochę to trwało. Teorię - z tego co pamiętam - zacząłem jeszcze w grudniu, pierwsze jazdy miałem w lutym, a zdałem dopiero 1 września. Szmat czasu. Ale wiadomo, tu wypadły 2 tygodnie, tu miesiąc, tu znów miesiąc. W końcu egzaminy, 3 podejścia - to trzecie udane. I dobrze, bo miałem już dość. Spokojnie można nazwać mnie osobą najdłużej robiącą prawo jazdy po tej stronie Warty w swoim przedziale wiekowym... ;-)

Czytaj dalej >>

Koniec wakacji

1 września - data nieprzyjemna. Kończą się wakacje, zaczyna się (ostatni) rok szkolny, klasa maturalna. Nieprzyjemna podwójnie, bo pierw - o 7:30 - czeka mnie wizyta w Wojewódzkim Ośrodku Ruchu Drogowego i - po raz 3. - egzamin praktyczny z kategorii B. Jak to mówią: do 3 razy sztuka, tym razem się uda!

Czytaj dalej >>

Vavamuffin - Mo' Better Rootz (2010)


Vavamuffin
Mo' Better Rootz
Karrot Kommando, 2010

2.5

Ech... Z nową płytą warszawskiego Vavamuffin sprawa parszywie trudna - zupełnie nie wiadomo jak ją ugryźć. Co gorsza, odnoszę wrażenie, że nie do końca wiedzieli też sami członkowie zespołu...

Przypomnę, że Vavamuffin to formacja, która pierw debiutuje wystrzałową kompilacją masakrycznych przebojów ("Vabang!"), by po kilku latach powrócić z krążkiem znacznie dojrzalszym tekstowo i mocno zróżnicowanym pod względem muzycznym ("Inadibusu"). Po 3 kolejnych latach nieobecności, poświęconych na koncertowanie (również w odległych, egzotycznych miejscach) oraz podróże po Czarnym Lądzie, grupa wydaje trzeci, pełnoprawny album. To właśnie "Mo' Better Rootz" ciężko ugryźć.

Bo z jednej strony, pierwsze wrażenia były pozytywne. Bo znalazło się tu parę naprawdę mocnych piosenek, w tym protest song z prawdziwego zdarzenia (czyli zainspirowane "wycieczką" do Somalii "Cel Pal!"). Bo zdawało się, że Vavamuffin znalazł złoty środek, doskonale wyważając przebojowość z zaangażowaniem, melodyjność ze stylistycznym rozstrzałem (przecież nie brakuje tutaj tanecznych hitów, a z drugiej strony muzycy pozwalają sobie na długie, free jazzowe granie w "African Dancehall").

Ale "ale" jakieś zawsze musi być, o czym przecież śpiewał - w kawałku "Aleale" - jeden z vavamuffinczyków (tak, przed chwilą sam wymyśliłem to określenie), Pablopavo. Tym "ale" w przypadku "Mo' Better Rootz" jest nijakość. Nijakość, która najdobitniej wyjawia się w osobie Gorga, co słusznie zauważył jeden ze ślizgowiczów (też właśnie wymyśliłem, ale pewnie już wcześniej ktoś na to wpadł). Kiedyś linijki, które wbijały się w głowę już po pierwszym odsłuchu (o powietrzu pachnącym jak malinowa Mamba, o cyferkach "sześć", o Paramonowie) - dziś już tylko charyzma w głosie, której nie towarzyszą żadne wyżyny lirycznych umiejętności.

Zresztą, Reggaenerator też nie czaruje, a Pablopavo swoje najlepsze wersy w karierze kładł na zeszłorocznej solówce, więc - siłą rzeczy - na "Mo' Better Rootz" niewiele mu pozostało. Co za tym idzie, nie ma tu Przebojów przez duże "P". Ok, jest "Cel Pal!" i "Barbakan", są "Koronowane głowy", jest z lekka już przeterminowane "Radio Vavamuffin", lecz poza tym? Kilka naprawdę dobrych numerów, które jednak - koniec końców - nie potrafią zachwycić jak największe hity z "Vabang!" bądź "Inadibusu", które - nawiasem mówiąc - moim zdaniem do dziś pozostaje mocno niedocenione przez większość słuchaczy.

Do "Mo' Better Rootz" podejść można jednak dwojako - fan Vavamuffin będzie zawiedziony, to pewne. Z drugiej strony, porównując do całej tej mizerii polskiej sceny ragga / dancehall, nowy krążek chłopaków zakrawa wręcz na dzieło wybitne, któremu EastWest Rockers, Jamal bądź Mesajah mogą co najwyżej buty czyścić...

I chyba właśnie dlatego nowy materiał od warszawiaków naprawdę ciężko ugryźć. Zrozumieli?

Mack the Knife

Powiem Wam, że przedziwna historia mi się zdarzyła. Przedziwna, gdyż czasem rzeczy, które wypada, a wręcz trzeba znać, poznaje się całkowicie niespodziewanie, w dodatku w sposób, który daleki jest od tego "jedynego słusznego".

Czytaj dalej >>

Nieznane, a szkoda: Mo' Horizons

Co nam dały Niemcy? Alberta Einsteina, żenujące reklamy proszków do prania i innych produktów firmy Henkel, Oktoberfest, Franza Beckenbauera, "Berliner Kebab", I wojnę światową, medale dla polskich piłkarzy na trzech ostatnich Mundialach, II wojnę światową, zwyczajowe jeżdżenie na zakupy do Schwedt lub Frankfurtu nad Odrą polskich rodzin ze strefy przygranicznej, Svena Hannawalda i Martina Schmitta, bitwę pod Cedynią, demotywatory w stylu "ładne Niemki nie istnieją", Zjazd Gnieźnieński oraz śmieszne bawarskie ciuszki (tu "nieco" inna wersja, sprzedawana na Allegro).

A co dał ludzkości Hannover? Scorpionsów, targi CeBIT, samobójczą śmierć Roberta Enke oraz Jerzego I Hanowerskiego - pierwszego angielskiego króla z dynastii hanowerskiej.

Aha, tak się rozpędziłem, że zapomniałbym wspomnieć o rzeczy najważniejszej - Niemcy i Hannover dały nam jeszcze Mo' Horizons. Że nie znacie? I oto właśnie chodzi.

Czytaj dalej >>

Kawałek w stylu protest song

13 sierpnia na Ostróda Reggae Festiwal z nową płytą zadebiutował Vavamuffin. Szerzej o "Mo' better rootz" pewnie jeszcze zdążę napisać, teraz pewne spostrzeżenie, które pojawiło się w mej głowie podczas pierwszego odsłuchu utworu "Cel pal":

Czytaj dalej >>

Nieznane, a szkoda: Molotov

Wszystko zaczęło się 23 września 1995 w Mexico City, czyli w jednej z największych i najbrudniejszych metropolii świata, gdzie dwaj przyjaciele - Tito Fuentes oraz Micky Huidobro (pozwolę sobie nie skomentować nazwiska...) - grali ze sobą już od jakiegoś czasu. Tego dnia ich życie się zmieniło. Nie dlatego, że w Arabii Saudyjskiej obchodzono właśnie Święto Zjednoczenia Królestwa. Był lepszy powód (i wcale tu nie chodzi o przypadająca na 23 września równonoc jesienną).

Czytaj dalej >>

Siedem złotych

O tym, że ostatnio poszukiwałem płyt w cenie niższej niż 10 zł już zdążyłem napomknąć. Nie wspomniałem jednak o wszystkich moich ostatnich zakupach, a musicie wiedzieć, że znów pobiłem rekord: kupiłem kilka płyt, nie wychodząc poza budżet 7 PLN-ów za jeden album.

Czytaj dalej >>

Jak punk to punk

Tak sobie buszowałem po cudownym Allegro w celu znalezienia fajnych płyt w cenie niższej niż 10 PLN-ów i natrafiłem na coś naprawdę, naprawdę fajnego. Co takiego? Już spieszę z wyjaśnieniami:

Czytaj dalej >>

Czy Wy nas macie za idiotów?!


"A nad stołem prezydialnym niech powieszą krzyż, 2 krzyże!
Protestuję - w mym imieniu ja optuję za Stalinem"

Trochę taki komentarz do tego, co się działo 4 sierpnia i wczoraj pod Pałacem Prezydenckim. Niby utwór sprzed 15 lat, niby teraz "inne czasy, Staszewski!", a jednak wciąż aktualne. Brawo Kazik.

Nielegalna paczka #1: Electro rap

Dawno, dawno temu, kiedy nikt jeszcze nie myślał o bronieniu krzyża przed Pałacem Prezydenckim, Looptroop Rockers wydało album "Good Things", którego singlem promującym było m.in. "Naive". Embee połączył tu "wszystko co najlepsze" z dwóch gatunków: rapu i szeroko rozumianej muzyki elektronicznej. I wtedy usłyszałem o electro rapie po raz pierwszy. I wtedy się zaczęło.

Czytaj dalej >>

Złoty środek na remix

Tak sobie ostatnio rozmyślałem nt. remiksów: Niby fajna sprawa, ale czemu tak rzadko wychodzą? Wiadomo, trzeba mieć talent, trzeba "czuć" dany numer - kilka czynników, nie tak znów łatwodostępnych. Mimo tego, niektórzy artyści bawią się w wydawnictwa, które w całości zapychają zremiksowanymi utworami ze swoich wcześniejszych albumów bądź w płyty, uzupełniane dodatkowym krążkiem ze zmienionymi wersjami oryginalnych piosenek. Ostatnie miesiące przysporzyły co najmniej 2 takich materiałów na polskim rynku.

Czytaj dalej >>

Motór

zdjęcie autorstwa Joanny Wojciechowskiej (www)

Woodstock zaliczony. Mój pierwszy Woodstock i - miejmy nadzieję - nie ostatni.

Czytaj dalej >>

Lato #7: Po Brudstoku

Co do tej relacji z Woodstocku, póki co nie mogę zebrać myśli. Żeby jednak sobie (i Wam) umilić czas oczekiwania, przygotowałem 3 utwory, które na Przystanku zasłyszałem bądź - dość głośno i wyraźnie - wspominałem.

Czytaj dalej >>