Archive for stycznia 2012

Niektórzy mają schizy z winy love, a ja skreczującego kota Tomka i płyty winylowe

Mam dobre serce. Przygarnąłem kota, który miał zostać oddany do schroniska. Kota Tomka. Moi współlokatorzy podczas jakiejś imprezy założyli mu nawet konto na Facebooku - możecie śmiało dodawać go do znajomych. Choć nie za bardzo wiem, po co.

W każdym razie, Kot Tomek to prawdziwy wariat, który lubi zjeść folię po parówkach, nasikać gdzieś, gdzie nie wolno, wejść za lodówkę, za którą ostatnim razem zaglądał chyba towarzysz Gierek i tak dalej, i tak dalej.

Tomaszowi spodobały się też płyty winylowe. Całe szczęście, nie sika mi na nie. Szczęście dla niego, bo gdyby to zrobił, pod wpływem impulsu mógłby wylecieć przez okno.

Tomek zasiada przed gramofonem i wpatruje się w kręcącą się płytę jak zahipnotyzowany (większa zabawa przy 45 obrotach na minutę!). Po ok. 3 minutach, Tomek skrada się na tył urządzenia i... zaczyna skreczować. Na moim gramofonie wielu sztuczek zrobić się nie da, dlatego pole do popisu ma dość mikre, ale gdy tylko dorośnie, to bankowo zostanie następcą Daniela Drumza. Jest mu to pisane.

Inna sprawa, że niechętnie daję mu możliwość scratchingu. Pazury ma spore i ostre jak brzytwa. A przecież nie chcę mieć porysowanych płyt. Tym bardziej moich nowych nabytków.

Poświąteczna paczka z Asfalt Shopu za horrendalne pieniądze zawierała mnóstwo wosków, w tym singiel i epkę Break Da Funk - zespołu, o którym pisałem już wcześniej. Największe oczekiwania, zwłaszcza po genialnym wyprodukowaniu "Nowe dobre to zło" Hadesa, wiązałem jednak z "Futurą" Galusa. I, cholera, nie zawiodłem się ani na chwilę.

Oczywiście żaden to hip-hop, bardziej new beats, nowe brzmienia, cokolwiek - i tak to jest nieważne. Muzyka instrumentalna od początku do końca. W tytułowej "Futurze" klawisze pięknie brzdękają, w "Spaceaway" pojawiają się jakieś akcenty 8-bitowe, "Lost Accordion" z kolei brzmi smutnie i nostalgicznie, zaś "Cubism" zapętlałbym, gdybym tylko mógł to na swoim gramofonie wykonać. Z kolei "Aquarius" kojarzy się z jakąś wesołą platformówką na PC-ta z początku XXI wieku, "Sicking Suite" naprawdę jest chore, a "Valium" spokojne wręcz do przesady. Miód płyta, słucham na okrągło.



Z katalogu U Know Me Records wybrałem także "Kali EP" Envee'ego, 12-calowy winyl z trzema utworami. Strona A to chillout pełną parą, spokojna, powolna muzyka w sam raz na koniec męczącego dnia. Po odwróceniu płyty trafia się na prawdziwie przeciwieństwo. "Sitting Bull" jest bardzo żywe, bas w nim dudni mocno, a 8-bitowe wstawki dodają smaku. Ostatni numer leży mniej więcej pomiędzy dwoma poprzednimi. Spokojnie, ale nie tak spokojnie jak w "Kalim". Żywo, lecz nie aż tak jak w "Siedzącym Byku". "Love Theories" służy w gruncie rzeczy do pogibania, dużo w nim ciepłego soulu, głównie za sprawą Natu, Natalii Przybysz, wokalistki znanej z Sistars.



Longplay En2aka, połowy duetu Przaśnik, już tak bardzo do gustu mi nie przypadł. Jak dla mnie za dużo trudno przyswajalnej elektroniki. Gdybym sprawdził całość przed zamówieniem, pewnie bym nie kupił.

Na wosku nabyłem też "Illmatica" Nasa. Wiadomo, że klasyk. Choć wcale nie mój. Ale warto mieć w kolekcji, zwłaszcza że na winylu niedrogi, ledwie 40 złotych.

Zakupy wieńczą dwa kompakty. Pierwszy - "Instrumental Album vol. 1" duetu Dead Man Funk, który tworzą anonimowi DJ i producent. 44 bity, czas ich trwania od 9 sekund do blisko dwóch minut - łącznie ponad 40 minut kapitalnych podkładów na wysokim poziomie. Szczególnie ścieżka nr 39 miecie. Kubson się jara, Noid nie za bardzo, bo nieświeże, za mało eksperymentów. Sprawdźcie chociaż promomix.

Drugi CD to natomiast kolejny mixtape Mr Krime'a, tym razem z oldschoolowym rapem lat 90. Ale bez tych najbardziej przeruchanych klasyków. Kupione w celach edukacyjnych. Warto.

Konkluzja jest zatem następująca: jeśli macie koty, kupujcie woski i sprawdźcie, czy scratchingu nie mają przypadkiem w genach!

Eldo (22.12.2012, Blue Note, Poznań)



[KLIK]


fot. Artur Chasikowski

Tetris (21.01.2012, U Bazyla, Poznań)



[KLIK]


fot. Artur Chasikowski

Żółte Kalendarze (20.01.2012, Tłok, Gorzów)



[KLIK]


fot. Julia Szmit

Gustoprześwietlacz 2.0: Maciej Nowotny

Po paru miesiącach wraca Gustoprześwietlacz (raczej nie na stałe). Dzisiaj prześwietlam Macieja Nowotnego: blogera jazzowego (http://polish-jazz.blogspot.com/ i http://kochamjazz.blox.pl/html) i dziennikarza radiowego (audycja Kocham Jazz w każdy wtorek o 21.00 na http://radiojazz.fm/). Jest to jednak gustoprześwietlacz nietypowy, gdyż nie zawiera dziesięciu ulubionych utworów prześwietlonego, a młody polski jazz Anno Domini 2011 w całym swoim zróżnicowaniu i w takim ujęciu, które maksymalnie wpada w ucho nawet słuchaczom niespecjalnie osłuchanym z tą muzyką. Kubek herbaty, gorącej czekolady lub kawy i zabierać się za odsłuch!

11. Wojtek Mazolewski Quintet - suggested album: "Smells Like Tape Spirit"

Ta kapela najlepiej sobie chyba daje radę ze wszystkich młodych polskich zespołów jazzowych na szerokim rynku muzyki niejazzowej. Duża w tym zasługa showmeńskiej osobowości lidera i niektórych członków zespołu, na przykład Joanny Dudy. Co bardziej wymagający będą kręcić nosem na jakość tej muzy (i niekiedy będą mieli rację), ale trzeba przyznać, że słucha się tego świetnie...

10. Monika Borzym - "Girl Talk" 

Przyszłość jazzu tkwi w odnowieniu relacji z muzyką popularną. Przynajmniej taki pogląd jest powszechny w Ameryce, gdzie studiuje wokalistka Monika Borzym. I gdzie nagrała płytę udowadniającą, że coś jest na rzeczy w tym poglądzie, który brzmi jak herezja dla wielbicieli europejskiej odmiany awangardy jazzowej.

9. Light Coorporation - "Rare Dialect"

W młodym polskim jazzie najciekawsze rzeczy dzieją się na tzw. obrzeżach, czego dowodem jest debiut tego zespołu czerpiącego inspirację z muzyki rockowej lat 70. i 80. Jednak silny element improwizowany w tej muzie przesądza o tym, że jest to coś bardziej interesującego niż kalka dajmy na to King Crimson...

8. Contemporary Noise Sextet - "Ghostwriter's Joke"

Niesamowita jest kreatywność młodych polskich jazzmanów, którzy umiejętnie łączą jazz, rock, pop z tzw. inteligentną muzyką taneczną. W efekcie pies z kulawą nogą nie interesuje się za granicą naszym popem, a polskim jazzem zachwyca się na świecie wielu. Smutne jest, że nasza rodzima publiczność często jest obojętna na wspaniałą muzykę tworzoną w kraju dopóki nie uzyska ona rozgłosu poza Polską...


Takie polskie kapele są dumą nie tylko młodego polskiego jazzu, ale całej naszej kultury. Dojrzała wizja artystyczna idzie tu w parze z wyrafinowanym smakiem muzycznym i wielkimi umiejętnościami gry na instrumentach. A jeszcze brzmi to lekko i radośnie!


Wiele polskich młodych polskich apel jazzowych unika etykietki jazzu obawiając się skojarzeń z muzyką przeszłości. Nie winię ich za to. Polski jazz to przez dziesięciolecia była konserwa i reakcja. Dominowało pokolenie, które w rozwoju zatrzymało się na latach najdalej 80. Obecnie w polskim jazzie dokonuje się rewolucja właśnie dzięki zespołom takim jak Daktari, które jak ognia unikają jazzowej etykietki.

5. Jachna/Buhl  - "Niedokończone książki"

Najpiękniejszą częścią jazzu jest muzyka improwizowana. To prawdziwa arystokracja wśród całej muzyki rozrywkowej, bo do jej tworzenia potrzebne są bajeczne umiejętności i wielka wyobraźnia. Wyobraźcie sobie Beethovena, który wychodzi na scenę i na bieżącą wymyśla całą "Sonatę Księżycową"! A tak właśnie robią Keith Jarrett czy Brad Mehldau. Ale i u nas powstaje wiele takiej muzyki jak ta chociażby tworzona przez duet: trębacza Wojtka Jachnę i perkusistę Jacka Buhla... 

4. Maciej Trifonidis - "Roots"

Inny przykład to ten wspaniały etnojazz w wykonaniu zespołu Maćka Trifonidisa. Warto podkreślić autentyczność, naturalność i spontaniczność tej muzy. Oto cechy muzyki, którą ludzie jazzu cenią najbardziej. Kiedy widzą oni tzw. "gwiazdy" muzyki pop śpiewające z playbacku i entuzjazm publiczności oklaskujących te marionetki w Opolu czy Sopocie pukają się w czoło i dziwią jak można dać się nabierać na taki chłam. Już lepiej słuchać rapu czy hip hopu! Tam przynajmniej także przeważa element improwizowany choć głównie w warstwie wokalnej...

3. Niski Szum - "Songs from the Woods"

Sonny Rollins mawia, że jazz jest jak parasol, pod którym rozkwitać mogą wszystkie nowości i innowacje w muzyce. Dawno przestał być muzyką wyłącznie Milesa Davisa, Johna Coltrane'a czy Billa Evansa. Jest po prostu synonimem nie tego "co" jest w muzyce, tylko "jak" się ją uprawia. Jeśli muzyka jest swobodna, otwarta i szuka czegoś czego jeszcze nie było to uznaję ją za jazz. Przykładem jest ten właśnie krążek Marcina Dymitera, który stylistycznie nic wspólnego z jazzem nie ma, a jednak... jest bardziej jazzowy niż wiele współczesnych kopii muzyki amerykańskiej sprzed 50 czy 60 lat...

2. Profesjonalizm - "Chopin Chopin Chopin"

Jazz to granie na żywo. Płyty są zaledwie pamiątką czegoś znacznie ważniejszego, a tym jest właśnie koncert. Muza, którą usłyszycie na tej płycie jest po prostu wyśmienita i bardzo oryginalna, ale... koncerty są jeszcze lepsze. Stąd moja rada: bierzcie chłopaki dziewczyny pod rękę i zamiast nudzić się na miernej muzie wpadajcie od czasu do czasu posłuchać na żywo JAZZ!!!

1. Kamil Szuszkiewicz - "Prolegomena" 


Na koniec chwila zachwytu, bo w jazzie często najpiękniejsza i najtrudniejsza do okiełznania jest cisza. To łączy jazz z muzyką klasyczną i z każdą wielką sztuką, której jakość poznaje po tym jak zniesie próbę czasu. W związku z tym warto czasem zadać sobie pytanie: ile z muzyki, której słuchacie i której poświęcacie swój czas przetrwa chociaż rok? Ta piękna pawana ma tradycję sięgającą lat kilkuset. I za to Kocham Jazz ;-)))

Wojtek Mazolewski Quintet - nie powiem, przyjemne. Monika Borzym - co za głos! Light Coorporation - ciężkie w odbiorze. Contemporary Noise Sextet - git, git. Levity - wow! Daktari - chyba najlepsze z tej listy. Jachna-Buhl - improwizacja zawsze spoko. Maciej Trifonidis - świetne po stokroć. Niski Szum - zaaaajebiste! Profesjonalizm - no i pięknie. Kamil Szuszkiewicz - oj, piękne! Polecam.

Nieznane, a szkoda: Hayseed Dixie (by eNoiDe)

Czym byłby jazz bez Milesa Davisa? Czym byłby rock bez Black Sabbath? Czym byłaby produkcja muzyki bez AKAI? Czym byłaby psychologia bez Sigmunda Freuda? Czym byłyby kserokopiarki bez firmy Xerox? A czymże, olaboga, byłaby polska rap blogosfera bez Lite'a i Noida? NO CZYM?

Tym, czym życie bez Hayseed Dixie. Zapewne męczyłaby nas egzystencja nudna, przewidywalna i niesatysfakcjonująca. Nic nie może się bowiem równać z niepowtarzalnym nadzieniem batona Mars z zaskoczeniem i mindblowingiem, jaki ma w ofercie Hayseed Dixie – nawet organizacja masowych zwolnień przez kryzys szalejący tak nieokiełznanie, że "litr bezołowiowej za dychę albo drożej" akurat podczas trwania zakrętu życiowego, który umila już-wkrótce-była żona pozwem rozwodowym oraz wizją alimentów. Szalone rzeczy.

Zespół / kapela (hoho), którego / której nazwa padła w niniejszym tekście już dwukrotnie, pochodzi z samiusieńkiego południa Stanów Zjednoczonych – a więc ojczyzny country, a także odmiany tegoż gatunku zwanej bluegrass. I właśnie bluegrassowi poświęcimy dziś uwagę, ponieważ właśnie bluegrass grają Hayseed Dixie.

Sęk w tym, że ci goście nie są normalni. Typowe dla niebieskiej trawy instrumentarium (banjo, skrzypce, mandolina) oraz specyficzny klimat wykorzystują głównie do... nagrywania coverów znanych, lubianych, klasycznych utworów.

Zadebiutowali w 2001 albumem "A Hillbilly Tribute To AC/DC" zawierającym przeróbki najważniejszych kompozycji ekipy Angusa Younga (!) i od razu zwrócili na siebie uwagę połowy świata. Na siebie i na bluegrass, warto dodać. Już wtedy było wiadome, że do zwyczajności im daleko – ich pojebane poczucie humoru opierające się na popularyzowaniu i przerysowywaniu wiejskiej kultury zawiera w sobie większy ładunek klasyczności niż te wszystkie szlagiery, które coverują.

A gdzie znajdują się dzisiaj? Wyprzedają bilety, grają dla wypełnionych po brzegi sal, nagrywają kolejne płyty (obecnie na koncie posiadając osiem) i robią dookoła siebie coraz większy szum. Mało tego – mają za sobą występ na niemieckim festiwalu Wacken Open Air, który oferuje raczej black/death/thrash metalową jatkę zamiast bluegrassu. Co ciekawe, przyjęli się.

Czytelników zainteresowanych tym, jak wygląda radosny, zjarany bluegrass ubrany w klasyczne piosenki odsyłam do linków pod tekstem – potraktujcie to jako swoisty best of. Każdy kawałek jest w wersji hayseedowej i oryginalnej, jakby ktoś nie znał. Miłego słuchania.

PS Jeśli macie pod ręką jakiś alkohol, to polecam spożycie go przed rozpoczęciem słuchania. Zdecydowane zwiększenie satysfakcji gwarantowane.

Marcin "eNoiDe" Półtorak

The Prodigy - Omen: oryginał | cover
Scissor Sisters - I don't feel like dancin': oryginał | cover
Led Zeppelin - Whole lotta love: oryginał | cover
Outkast - Roses: oryginał | cover
Motorhead - Ace of Spades: oryginał | cover
AC/DC - T.N.T.: oryginał | cover

I jeszcze raz: wszyscy artyści to prostytutki

Jako że mój poprzedni wpis w świetle teraźniejszych wydarzeń (FBI zamknęło stronę MegaUpload, w odwecie hakerzy zablokowali m.in. witryny Departamentu Sprawiedliwości, Universal Music, Sony Music, Białego Domu i... samego FBI) może w jakiejś nieuważnie czytającej głowie zostać uznany za opowiadający się za stroną rządową (amerykańską), spieszę z klarownym wyjaśnieniem:

Internet jest najlepszym, najważniejszym i najbardziej zmieniającym oblicze świata wynalazkiem w powojennej historii. Nie dziwcie się, jako bloger nie mogę napisać inaczej. Zmieniającym oblicze świata w sposób pozytywny - to, że nie zawsze jest wykorzystywany w dobrych celach, nie jest jego winą. Rozszczepienie atomu też nie od razu miało spowodować widmo spadającej gilotyny na kark człowieczeństwa.

Jako bloger zajmujący się tematyką muzyczną śmiem także twierdzić, że Internet wpłynął in plus również na muzykę. Łatwiejszy dostęp do plików dźwiękowych powoduje w gruncie rzeczy pozytywne skutki - zarówno dla słuchaczy, jak i samych wykonawców.

Oczywiście często dochodzi do kradzieży własności intelektualnej muzyków. Właśnie z takich serwisów jak zamknięte przed momentem MegaUpload. Kradzieży, czynu nielegalnego, prawnie zabronionego, choć dla wielu wcale nie niemoralnego.

Tu wychodzi moja hipokryzja, bo choć sam downloadu bez zysku dla wykonawcy z zasady nie popieram, to bardzo często się do tego dopuszczam. Ale ile znakomitości dzięki temu poznałem. Ilu artystów z całego globu zarobiło dzięki nielegalnym pobraniom ich albumów z mojej strony. Nie muszę chyba mówić, ile kupiłem płyt po wcześniejszym odsłuchu z kradzionych empetrójek. Bonobo, Husky Rescue, Andreya Triana, Looptroop Rockers, Hocus Pocus... A jeszcze nie zacząłem wymieniać polskich zespołów, których, w gruncie rzeczy, słucham w przeważającej ilości.

Do tego dochodzą jeszcze koncerty, czyli wydarzenia przynoszące największe zyski samym muzykom. Myślicie, że wydałbym grubo ponad sto złotych na koncert Arcade Fire, gdybym parę miesięcy wcześniej nie zassał dyskografii kanadyjskiej formacji na dysk? Chyba jasne, że nie.

I myślę, że podobny stosunek do sprawy ma większość słuchaczy. Sam wiem, że oryginalny kompakt smakuje lepiej, pełniej. Ale czasem się nie da. Zwłaszcza że krążki-rozczarowania w fizycznej formie nie są zwykłymi zawodami. Są zawodami ze zwielokrotnioną mocą.

Na internetowym piractwie najbardziej tracą więc ci, którzy takich zawodów się dopuszczają, ew. artyści, którzy tworzą dla niedzielnych, niewymagających słuchaczy, komentujących informacje w sieci w najbardziej żenujący sposób.

Przegrywają więc artyści, którzy nie potrafią zadowolić fanów: nie chcą zaskakiwać, eksperymentować, łechtać profesjonalizmem i aktywnie uczestniczyć w gwałtownie zmieniającym się i wymagającym, współczesnym rynku nie tyle fonograficznym, co po prostu muzycznym. Kiedyś możliwe było nagrywanie wielu tak samo brzmiących płyt bez obawy o zysk. Dziś potencjalny nabywca za takie zagranie potraktuje wykonawcę delete'em, nie pieniędzmi.

Artyści myślą, że czas stoi w miejscu. Że ich nigdy nie spotka los kasjerek w supermarketach, które stopniowo wypierane są przez kasy samoobsługowe. Że nie muszą zmieniać swojego jednotorowego myślenia, jeśli chcą godziwie zarabiać - a nawet przetrwać - w momencie, gdy postęp nieubłaganie puka do ich drzwi. Bo przecież czy się stoi, czy się leży, tysiąc pięćset się należy. Dobra muzyka broni się sama. A artysta to zawód jak każdy inny. I artysta, jak dosłownie każdy pracownik, powinien liczyć się z tym, że kiedyś może przyjść czas, kiedy ktoś powie dość i konieczna będzie zmiana branży.

Ktoś kiedyś powiedział, że wszyscy artyści to prostytutki. Racja, w najstarszym zawodzie świata, tak jak w zawodzie artysty, reguły od wieków zdają się nie ulegać zmianie.

Wszyscy artyści to psie krwie


Najżarliwszym krytykiem Kazika Staszewskiego nie jest już Kuba Wojewódzki, a szczecińska Lobotomia - nieznana, czego póki co wcale nie szkoda.

W wydanym pod koniec listopada singlu nie dość, że krytykują podejście lidera Kultu do, nazwijmy to, internetowego piractwa, to jeszcze parodiują jego styl.

I tu należałoby postawić pytanie, czy tak niepopularny zespół jak Lobotomia powinien w ogóle brać się za opluwanie Kazika? Nie chcę tu osądzać, czy Staszewskiemu się należy. Bardziej istotne jest zdanie sobie sprawy z tego, że jeśli o sprawie dowie się szersze grono odbiorców, podniosą się głosy mówiące o "wykorzystywaniu słynnego nazwiska do własnej promocji". A przecież znacznie większy szacunek budzą kapelę, które do celu dochodzą nie tyle bez niczyjej pomocy, co bez skandali i afer.

Zwłaszcza że o ile pomysł Lobotomia miała do przyjęcia (jak już napomknąłem, nie chcę wchodzić w dyskusję odnośnie tego, czy Kazik skończył się już, czy skończy się dopiero za chwilę - zresztą, o tym już pisałem), o tyle z przyjętej formy krytyki i jej wykonania trudno być zadowolonym.

Bo profanacja "Polski" to naprawdę ostatnia rzecz, jakiej kiedykolwiek chciałem.


Andrzej Grubba lepiej by nie wymyślił



Pamiętacie genialne "DM-87" autorstwa Embee'ego z "Fort Europa" Looptroopów? To rewelacyjne otwarcie całego albumu oparte na odgłosie odbijanej piłeczki pingpongowej? Mam nadzieję, że tak - w końcu to jedno z lepszych inter w historii europejskiego hip-hopu (dla mnie - zdecydowanie najlepsze).

Znalazła się jednak osoba, która to opus magnum postanowiła przerobić, ulepszyć. The Architect. Byłby prawdopodobnie kolejnym do przybliżenia w niepopularnym i nielubianym cyklu "Nieznane, a szkoda". Ale nie będzie. Dlaczego? Tego już nie zdradzę.

Powyżej przeróbka "DM-87" w wersji video, tutaj empetrójka. Coś niesamowitego.

Medium (15.01.2012, Fabrika, Poznań)



[KLIK]

Projekt Nasłuch - Nieznani sprawcy (2011)


Projekt Nasłuch
Nieznani sprawcy
self-released, 2011

2.5

[KLIK]

Nieznane, a szkoda: Break Da Funk

Są nałogowymi funkożercami, a organiczne brzmienia, połamane bity, wgniatający bas i skrecze to rzeczy, które lubią najbardziej. Inaczej mówiąc, funk w wydaniu breakbeatowym czują jak nikt inny w tym kraju. Poznajcie Break Da Funk z Warszawy.

Jest to właściwie wieloosobowy kolektyw. Jego trzon stanowią dwaj zajawkowicze: Ojciec Karol oraz DJ Spike (znany głównie z Siły Dźwięq - projektu współtworzonego z Kfiatem, którego domeną był rap na funkowych samplach). Tak jak wielu artystów z kręgów hip-hopowych poznali się w Punkcie, miejscu wręcz kultowym dla warszawiaków związanych z kulturą czterech elementów, gdzie przychodzono pofristajlować, popuszczać muzykę, powymieniać się umiejętnościami i doświadczeniem.

Od słowa do słowa przechodzą do wspólnego nagrywania muzyki i prowadzenia imprez. Po chwili dochodzi "odnoga" radiowa - zaczynają nadawać audycje w Radiu Jazz, następnie w Jazz Radiu. Dziś można ich usłyszeć w każdy czwartek o godz. 22 na antenie Radia Kampus. Jak podkreślają, są szeroko otwarci na muzykę. W szczególności inspirują się jednak funkiem i jazzem z lat 60. i 70., co uwydatnia się w każdym aspekcie ich działalności.

Debiut na wosku

W 2008 roku powstaje funkowa wytwórnia Funky Mamas and Papas, mająca swe korzenie w dla niektórych wręcz legendarnej oficynie hip-hopowej JuNouMi Records. - Zaczęliśmy rozglądać się za ciekawym materiałem do wydania  - mówi Groh, jeden z założycieli FMAP - Wiedziałem, że Karol i Spike siedzą w funku, że grywają na b-boyowych imprezach, gdzie funk króluje. Jednak dopiero po kilku naszych rozmowach przysłali nam materiał demo, który uznaliśmy za godny wydania.

Tym sposobem w 2009 roku ukazuje się winylowa "siódemka" od Break Da Funk. Oba zamieszczone utwory wręcz kipią energią, dużo się w nich dzieje, a b-boye i b-girls z całego świata mogą przy nich wywijać wszelkie freeze'y, toprocki i dropy. Ale nie trzeba tańczyć breaka, żeby poczuć tę muzykę. Ktokolwiek tego nie słuchał, nóżka sama mu chodziła! Tym bardziej świetnie, że Ojciec Karol i DJ Spike zostawiają trochę miejsca dla instrumentalistów. Trąbka Sushkina, klawisze Kuby Galińskiego, bas Staszka Wróbla, gitara Artura "Boo-Boo" Twarowskiego, conga Jarka Kulika - bez nich nie byłoby tych dwóch utworów.

Kermit na czele rewolucji

Dwa lata później, ponownie we współpracy z Funky Mamas And Papas, wychodzi epka "Muppets Revolution", wydana już na standardowej, 12-calowej płycie winylowej. Tu Break Da Funk trochę bardziej sobie figluje, oferując materiał o wiele bardziej różnorodny, a przez to jeszcze bardziej zniewalający. Utwory z "siódemki" mocno przypomina jedynie "Kogucik (Super Cock)". Cała reszta to jedno wielkie kombinowanie - tytułowe "Muppets Revolution" ozdobiono wokalem Seana Palmera, dozą humoru i tekstem, który nuci się pod nosem; w "Knight Riderze" połączono funk z elektroniczną muzyką taneczną w sposób godny szalonego Łąki Łan; "Masz talerz" dalej buja, ale zaskakuje spokojem; natomiast singlowy "Kurator" to bardziej hip-hop z funkowym sznytem, niż breakbeat funk w czystej postaci, gdzie Kfiat z Siły Dźwięq rapuje, a Staszek Wróbel czyni cuda na kontrabasie, tworząc wyjątkowy klimat.

- Można tylko żałować, że "Muppets Revolution" nie wyszło dwa lata temu. Wtedy szum wokół tej ciekawej płyty byłby o wiele większy - gdyba Groh - Mam wrażenie, że czas funku znów przemija, by odrodzić się za kilka lat na nowo.

Co dalej?

Całe szczęście Karol i Spike ze złej koniunktury nic sobie nie robią i zapowiadają kontynuację działalności. Lada dzień światło dzienne ujrzą filmy z Muppetami wywołującymi miejską rewolucję - będą one dostępne na oficjalnej stronie Break Da Funk. - Mamy kolejne cztery numery ukończone, które na pewno będziemy chcieli wydać. Dalej myślimy nad projektem odnoszącym się do pościgowych filmów akcji w stylu "Brudnego Harry'ego" z Clintem Eastwoodem w roli głównej - mówi Ojciec Karol - Będziemy też dążyć do tego, żeby to wszystko przenieść na żywo. Jeszcze zobaczymy, czy w 100%, czy może nie tylko z użyciem żywych instrumentów, ale i sampli. Parę razy tak graliśmy - jest wtedy jeszcze większa energia niż przy zwykłych setach didżejskich.

Kolejne rzeczy od Break Da Funk zatem na pewno będą. Kiedy? Tego nie wiadomo, o sztywnych terminach nie ma bowiem mowy. Zanim więc pojawią się jakiekolwiek nowości, zachęcam do zapoznania się z nieznanym kolektywem. O nim powinno się mówić!

oficjalna strona | facebook | soundcloud | youtube

Na pół etatu - Materiał Biograficzny (2011)


Na pół etatu
Materiał Biograficzny
self-released, 2011

1.0

Materiał tak słaby, że - po zrobieniu klasycznych notatek po kilku odsłuchach - postanowiłem nie marnować czasu na pisanie recenzji. Wrzucam tylko moje zapiski, które z profesjonalizmem i rzeczową argumentacją nie mają za wiele wspólnego. Co z tego, skoro wyraz "NUDA" streszcza właściwie wszystko?

Nieznane, a szkoda: ManuFUNKtura

Czujesz funka? Mało go w Polsce, prawda? W szczególności w takim w miarę klasycznym wydaniu. Małe nadzieje można wiązać z poznańską ManuFUNKturą - ośmioosobową ekipą, która zdaje się mieć funky we krwi. Z tym że przed nimi wciąż daleka droga.

4 lata wstecz, Kościan pod Poznaniem. Koło 25 tysięcy mieszkańców, 4 przedszkola i tyle samo zespołów szkół. W tych warunkach zawiązuje się ManuFUNKtura. I na dobrą sprawę nic z tego konkretnego nie wynika. Ot, w rzeczonym Kościanie regularnie odbywają się próby.

Sytuacja zmienia się w 2010 roku, kiedy to krystalizuje się skład zespołu. Pozwala to na przygotowanie materiału, z powodzeniem wykonywanego podczas tych kilku koncertów w Wielkopolsce (prócz Kościanu, Kalisz, Leszno, Gorzów i, wreszcie, Poznań). Pozwala też na zarejestrowanie sześciu utworów w Karlin Studio w stolicy Pyrlandii i wypuszczeniu ich do sieci w formie epki "Funky MUSK".

Szkoda, że jest to wydawnictwo słabo oddające pazura ManuFUNKtury. Głównie z uwagi na śpiew Magdy Michalak, który momentami kłóci się z melodią, co niekoniecznie każdorazowo dyktowane jest jej wokalnymi fanaberiami. Wystarczy odwiedzić stronę internetową Karlin Studio, żeby przekonać się o tym, że wysoki standard, bogate referencje i projekty uznanych artystów na koncie to raczej nie są. Jasne, lepsze to niż warunki domowe. Wychodzę jednak z założenia, że w słabym studio świetna płyta może i powstanie, ale z wielkim mozołem. To, plus oczywiście brak większego doświadczenia członków zespołów, prawdopodobnie spowodowało, że na "Funky MUSK" ManuFUNKtura wypada znacznie gorzej niż na żywo.

Bo podczas koncertów radzi sobie całkiem nieźle, zawsze sprowadzając na parkiet rzeszę fanów funkowych rytmów. Dobrą rekomendacją jest druga nagroda publiczności Lizard King Festivalu z 2011 roku. Ba, sam mogę potwierdzić wysoką formę koncertową zespołu! 2 grudnia ManuFUNKtura zagrała w The Dubliner Irish Pub w Poznaniu.

Miejsce niewiele, a ludzi sporo. Nieistotne. Ważne, że większość się buja, klaszcze, bawi się dobrze. Co więcej, to nie kolejny, zwyczajny występ ManuFUNKtury, a wydarzenie nieco wyższej rangi - premiera pierwszego teledysku zespołu ("Chodź na parkiet"). Niby underground, a jednak z pompą. W dodatku nieprzesadzoną, gdyż klip należy zaliczyć do tych "fajnych, z pomysłem". Na planie bite 50 osób, z czego grubo ponad połowa nie ma skończonych siedmiu lat. Efekt może nie powalający, ale zadowalający już jak najbardziej.



I co dalej? Magda Michalak (wokal), Jędrzej Weber, Maciej Pawlak (obaj gitara), Maciej Ratajczak (gitara basowa) i Kuba Rystwej (perkusja) bynajmniej nie zamierzają składać broni. Jeszcze w kwietniu wejdą do studia w celu zarejestrowania singla, który ma być zajawką płyty długogrającej. Jej nagranie planowane jest z kolei na styczeń 2013 roku.

Lubię funka. ManuFUNKtura też. Dziś nieznani, a szkoda. Ale nie dlatego, że już teraz ich muzyka stanowi klasę w sobie. Do tego, jak wspomniałem we wstępie, daleka droga. W funky z Kościana wyczuwam jednak spory potencjał. Pytanie, czy zostanie on wykorzystany?

Więcej:
soundcloud | facebook

Blogerzy dla WOŚP

- Gramy z pompą! Zdrowa mama, zdrowy wcześniak, zdrowe dziecko, czyli na zakup najnowocześniejszych urządzeń dla ratowania życia wcześniaków oraz pomp insulinowych dla kobiet ciężarnych z cukrzycą - to hasło XX finału Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy.

Blogerzy też działają dla WOŚP. Na Facebooku zawiązała się akcja, której współtwórcą jest Maciej Mazurek, czyli Zuch - jeden z prześwietlonych przeze mnie w swoim czasie blogerów.

Wszystkich czytających mnie blogerów zachęcam do wystawienia czegoś na aukcję. Najlepiej czegoś, co związane jest z blogiem.

Mi nie udało się znaleźć żadnego rarytasu. Wystawiam więc rzecz małowartościową, którą otrzymałem w prezencie wraz z wczorajszą przesyłką z AsfaltShopu - singiel "Part Time Shine" duetu The Jonesz (Patr00 i Jesse Maxwell). Pewnie nie pójdzie za jakąś wygórowaną kwotę, ale każdy grosz się liczy.

Licytujcie i kupujcie. Wspomóżcie dzieciaki i ich mamy.

Wielowątkowy i nieciekawy post z listonoszem Krzysztofem w tle

Na mojej ośce (jestem teraz ziomem z bloków, więc tak mówię) w Poznaniu listy roznosi listonosz Krzysztof (swoją drogą, nigdy typa na oczy nie widziałem). Był tak miły, że przed Bożym Narodzeniem wrzucił do naszej skrzynki życzenia świąteczne. Jest to o tyle fajne, że zazwyczaj ja i moi współlokatorzy otrzymujemy mniej przyjemne listy. Ale ja nie o tym.

Ostatnio przyniósł "Dalekie Zbliżenia" na winylu. A właściwie zostawił awizo. W każdym razie, potwierdza się to, co napisałem w podsumowaniu końcoworocznym: W.E.N.A. pozbył się najgorszych kawałków ze swego legalnego debiutu, pozostawiając tylko same mocne sztosy. Tym sposobem powstało wydawnictwo bardzo dobre, a nie "tylko" udane. Gdyby tak było od początku, solówkę Wudoe prawdopodobnie umieściłbym w liście najlepszych polskich rap albumów w 2011 roku trochę wyżej, w okolicach miejsca siódmego. I nie obchodzi mnie to, że summa summarum słuchacz otrzymałby jedynie dziesięć numerów.

No i było też drugie awizo. Awizo tajemnicze i niespodziewane. Dopiero przy odbiorze listu przypomniałem sobie, że przecież wygrałem coś w noworocznym (świątecznym?) konkursie Machiny (to prawda, że już koniec e-wydań?). Konkretyzując, dwie płyty. W dodatku całkiem fajne, co zdziwiło mnie o tyle, że jak już mi się przyfarci, to raczej coś niezbyt ciekawego. A tu proszę, po pierwsze Giacomo, czyli drugi, po Noonie, artysta w labelu Nowe Nagrania, który zapodaje chilloucik trochę w stylu Bonobo; po drugie CO z płytą "Verge", czyli jakiś mocno alternatywny, głównie instrumentalny, bardzo nieprzystępny dla ortodoksów hip-hop od Qulturap - wytwórni, do której należą m.in. NaPszykłat i Niwea.

Już nie poprzez listonosza Krzysztofa, a dzięki Mikołajowi Świętemu (temu w czerwonej pelerynie, nie temu od bitów) w moje łapska trafiło - w końcu! - "undun" Rootsów. Nic nie rozumiem z tej historii serwowanej przez Black Thoughta i zaproszonych gości (zarys fabuły znam od recenzentów z neta, rację ma Dawid Bartkowski), ale ta muzyka! Coś pięknego. W zupełności mi ona wystarcza.

Bo muzyka sama w sobie wystarczać powinna. Ale to już temat na zupełnie inny wpis, który, jak myślę, w swoim czasie spłodzę. Walnę konkretnie. Jak Jaca na Popkillerze. Albo i nie. Jeszcze nie zdecydowałem.

Sto tysi

I wybiło sto tysięcy. Piękna liczba.

Swoje zrobiły podsumowania. Do rankingu najlepszych płyt 2011 roku w polskim rapie wczoraj linkowali Sokół z Marysią Starostą oraz Zeus. Wpis doczekał się 2470 odsłon, stając się najpopularniejszym w historii bloga. Łącznie wczoraj blog doczekał się 3561 odsłon (prawdziwy rekord, na tyle pracuję zazwyczaj więcej niż pół miesiąca), dzisiaj doszło kolejnych 687. Nagle przybyło ok. 20 osób like'ujących bloga na Facebooku.

Dzięki Sokół, dzięki Zeus, dzięki Pe, dzięki Ike, dzięki Medium. Właściwie, dziękować mógłbym jeszcze przez najbliższe pół godziny. Pękło sto tysi, czekam na milion.

2011: Blog w liczbach

Na koniec, garść statystyk podsumowujących miniony rok.

W całym 2011 blog doczekał się 61 741 odsłon. Dużo? Chciałoby się więcej.

Pod tym względem najlepszym miesiącem okazał się grudzień. Mimo wielu wpisów z cyklu "klik" odnotowałem 6983 odsłony. Głównie z uwagi na artystów, którzy na swoich profilach na Facebooku linkowali do moich postów - Medium, DJ Ike i Duże Pe, który wrzucając na swojego walla wpis "2011: Wpadki" strzelił trochę sobie w stopę. Po co?

Owocne były też miesiące wakacyjne. W lipcu odnotowałem 6432 odsłony, a w czerwcu 6215. Skąd ten wynik? Głównie dlatego, że miałem bardzo dużo wolnego czasu, więc wpisy pojawiały się prawie codziennie.

Najbardziej oblegany blog był 18 lipca 2011, kiedy jeden z czytelników wrzucił link do mojego tekstu debilnego, "Gdyby partie polityczne były muzycznymi gatunkami", na Wykop. W efekcie tego dnia odnotowałem 1280 odsłon.

Co za tym idzie wpis ten jest najpopularniejszym nie tylko w ubiegłym roku, ale i w historii bloga. Wyświetlany był 977 razy. Dalej w kolejce są: recenzja "Czystej Brudnej Prawdy" Sokoła i Marysi Starosty (858), wpis "Mój ulubiony raper [2]" (590), gustoprześwietlacz Macieja Mazurka, czyli Zucha (513) oraz pierwsza część historii alternatywnej pt. "Magik nie skacze z okna" (475).

Jeśli chodzi o zapytania przy wejściach z wyszukiwarek, to najczęściej, poza "litoslav", "litoslav blog", "litoslav blogspot", występowały: "futuristen", "co mnie czeka w 2011", "niedźwiedź" (pokłosie gustoprześwietlacza mojego szanownego kolegi Niedźwiedzia), "el banda" i "nosowska 8" (mimo że recenzję opublikowałem na MyBandzie, a tu wstawiłem jedynie wpis z cyklu "klik").

I teraz pytanie, oczekujecie czegoś konkretnego w nowym roku na tym blogu?