Archive for lutego 2012

Gustoprześwietlacz 2.0: Chasiu


Naprawdę nazywa się Artur Chasikowski. W Ostródzie, skąd pochodzi, mówili na niego Zielony (nie wnikam). Tak jakoś wyszło, że ze mną studiuje. Nie wiem, może też chce zostać dziennikarzem, mimo że przecież nie trzeba kończyć dziennikarstwa, żeby nim być. Coś tam jednak w głowie ma, zatem istnieje szansa, że będzie miał o czym pisać, czy tam nadawać w radiu lub telewizji. Tak się też składa, że Artur prowadzi bloga. Bloga o wszystkim i o niczym. O teorii poznania tudzież teorii Poznania (cholera wie?). Polecam serdecznie (zawsze można się z nim pospierać, krytykę przyjmuje na twarz). Mało tego, wspiera także swoją skromną osobą cudowną inicjatywę, najlepszego super bloga w sieci, czyli kulinarno-prześmiewczego Wygrywam z Anoreksją, którego przyszło mi być redaktorem naczelnym. Współprowadzi też jakąś audycje w studenckim radiu, że niby o jakimś pograniczu między rockiem a elektroniką. Nie wiem, nie słuchałem, piątki wieczorem to mało przyjemny termin. No nic, koniec pierdolenia, sprawdźcie jego dychę:


AC/DC – Highway to Hell


Zawsze lubię zaczynać od klasyki. Australijski hardrockowy zespół to najbardziej kojarzące mi się z dzieciństwem dźwięki. Wychowany zostałem na winylach i kasetach które pieczołowicie zbierał mój ojciec, outsiderowy długowłosy buntownik jeżdżący na przerobionych w stylu west coast Junakach, K-750 i Dnieprach. Pierwsza pozycja na tej liście to swoisty ukłon w jego stronę za wspaniałą młodość, zaszczepienie wielu wartości i tego soczystego ciężkiego gustu muzycznego. Jeden z niewielu zespołów których płyty posiadam w ilości znacznej.

O.S.T.R. – Jak nie Ty, to kto?


Na hh otworzyłem się dopiero na przełomie drugiej i trzeciej klasy. Niektóre tracki podrzucał mi kumpel będący wręcz klonem Litoslava. Miłość do winyli, hejtowanie mainstreamu i po prostu ten pewien styl bycia. Chłopak pochodził z Łodzi, tak więc pierwszą rzeczą, którą wbijał mi do głowy, był Ostry, potem, idąc za ciosem, Fisz i Łona. Sam kawałek daje mi do myślenia, ile w tym życiu tak naprawdę zależy tylko ode mnie, bo „Jak nie ty, to kto?”.

NoXX – Noc



Too much, too young, too fast, chciałoby się zacytować Airbourne. Kawałek chłopaków z mojego rodzinnego miasta – Ostródy – to pozytywna dawka energii. Charakterystyczny wokal Jaśka Napieralskiego, przecinany porządnym krzykiem Pawła Krześniaka daje jeszcze więcej radości na żywo. Wydobywająca się z tych młodych – bo chyba najmłodszych w gustoprześwietlaczu – artystów moc potrafi postawić poprawić zjebany dzień.

Slipknot – Before I Forget


W okresie tzw. buntu, byli jedną z pierwszych kapel jakie chłonąłem. Obecnie dużo się mówi o ich pozerstwie, że są dla kindermetali i w ogóle beee. Nie specjalnie się tym przejmuję, dalej są jedną z kapel, które bardziej szanuję i będą ze mną przez najbliższe parę...naście lat. Za "Before I Forget" zgarnęli nagrodę Grammy w kategorii "Best Metal Performance". Wokal Coreya Taylora i niezwykle szybka perkusja Joeya Jordisona na podwójnym bębnie basowym – uwielbiam.

The White Stripes - Fell in Love with a Girl


Miałem całkiem spory dylemat nad tym, czy w tym miejscu powinni znajdować się The Wombats – Tokyo, czy może Arctic Monkeys ze swoim "Brainstorm". Wybrałem jednak White Stripes z kawałkiem o dziwnej miłości. Sam nie wiem, czy dobrze zrobiłem. Jeżeli chodzi o piosenkę to pachnie mi ona szalonym letnim życiem, uśmiechami, zapachem lasu, jezior i jabola... ewentualnie piwa. Życie szybkie i ulotne jak najpiękniejsza pora roku. Najbardziej rozwiązła, zachlana ale zapadająca w pamięci. Jednak dobrze wybrałem.

Audioslave – Show Me How To Live


Tak! Trochę klasycznego, surowego rocka. Jako że rzadko zdarza się, abym nabywał płyty w ilości znacznej (po prostu mam za dużo różnego rodzaju hobby, aby jeszcze łożyć na krążki), tak ich musiałem posiąść. Tak jak w teledysku, idealny kawałek do jazdy samochodem. Jeżeli uwielbiasz siedzieć za kółkiem tak jak ja, palić fajkę i gnać z kumplem gdziekolwiek, to powinieneś trzymać ten track w którymś ze schowków. W głosie Chrisa Cornella zawiera się cała filozofia życia. Nie zważając na słowa, jedynie czując jego barwę głosu wiesz, że chcesz żyć, a nie tylko przeżyć życie.

Skunk Anansie – Becouse Of You


Muszę nieśmiało przyznać, że z twórczością Skin bardzo się mijałem. Słyszałem ją wielokrotnie chociażby przy kawałku "My Ugly Boy", który mogłyby dedykować mi moje byłe – przynajmniej wiedziałbym, że są wściekłe i nadzieja na i tak trujący związek dla nich zgasła – poza tym gdzieś się mijaliśmy. Głupi ja. Na szczęście poszedłem po rozum do głowy i poświęciłem Skunk Anansie trochę swojej uwagi. I nie żałuję. Wokalnie Skin bije wszystkie kobiety na swoją łysą głowę. Złość, bezradność, rozczarowanie, żal oraz oczywiście pozytywne emocje, wypływają z jej ust w ten sposób, że zaczynasz żyć tym o czym ona śpiewa.

Helia – Alejandro


She's got both hands! Te słowa w ciężkiej jak kowadła ACME aranżacji, potrafią naprawdę poruszyć niejednego sceptyka liryki Lady Gagi. Gorąca krew płynąca w trancecorowcach z Włoch uczyniła niespodziewanie z "Alejandro" jedną z moich ulubionych piosenek. Zresztą nie tylko moich.
Mimo że reszta ich twórczości różnie pokrywa się z moim gustem muzycznym, tak ten track dał im zdecydowanie dużą sławę. Poprosimy o więcej!

Enter Shikari – Destabilise


Zdecydowanie jeden z moich faworytów do wszystkiego. Posłuchałem raz i zakochałem się bez końca i wcale nie mówię tu o konkretnym tracku. Zakochałem się w całej kapeli, we wszystkich ich kawałkach, dlatego powyższy wybór jest losowy. Trafia do mnie 95% ich twórczości, zjadam wszystko jak leci, rzadko się rozczarowując.

In Flames – Take This Life


Siła, moc, fitness, sport – jakby to powiedział Krzysiu Ibisz. Od pierwszej sekundy do naszych bębenków dobija się szybka stopa z bębnów zestawu perkusyjnego. Jest naprawdę ciężko, choć nie do przesady. Głos Andersa Fridéna (niepozorny brodacz w koszuli w kratę z dredami na głowie), mimo że opiera się na screamie, jest dla mnie ciepłym tostem z miodem. Słodki i rozpływający się w ustach, ale jednak drapiący w gardło. Kapela przez 22 lata istnienia zaliczyła kilka zmian, wydała 9 albumów, więc jest w czym przebierać. Mimo upływającego czasu wciąż odnajduję w nich moc.

Galus - Futura (2011)


Galus
Futura
U Know Me Records, 2011

4.5

Kupiłem w ciemno, a przystanąłem już przy pierwszym tracku. Repeat za repeatem, co przy użyciu staromodnego gramofonu, nie jest tak proste w realizacji jak na iPodzie. "Futura" skradła mi serce.

Nie zwróciłbym uwagi na Galusa, gdyby nie jego ogromny wkład w "Nowe dobro to zło" Hadesa, najlepiej wyprodukowanej polskiej płyty hip-hopowej 2011 roku. Swoją muzykę beatmaker z Olecka w 100% opiera o sampling. Sampling wprost z winylu. Konkretyzując, z wosków od stereotypowego dziada na pchlim targu. Efekt zaskakuje: brylują sample-perełki, a jakże charakterystyczny dla czarnych płyt brud aż bije po oczach.

"Futura" jest już znacznie bardziej wymuskana. Galus w większym stopniu zadbał o melodie, czasem aż do przesady. Najlepszym na to przykładem jest kawałek tytułowy, gdzie trzymające wszystko "za mordę" klawisze można bezbłędnie nucić jeszcze w czasie pierwszego odsłuchu. Sęk w tym, że w przypadku tego utworu producent znany także jako Pokój Czarnych Płyt niczego nowego nie wymyślił. Wykorzystał długaśny sampel z "The River" Ananda Shankara tak jak 7L na płycie "Seaving Seamus Ryan" Esoterica dwa lata wcześniej. Co nie zmienia faktu, że to piękna melodia. Serducho bije przy niej szybciej, dziewczynom miękną nogi. O to chodzi.

Z pięknem obcuje się tu przez cały czas. Niezależnie od tego, czy w danej chwili przenika nas nostalgiczny klimat paryskich knajp ("Lost Accordion"), czy czujemy się kilkanaście lat młodsi, zupełnie jak w końcówce lat 90., kiedy grało się w pierwsze trójwymiarowe platformówki na PC-ta ("Aquarius"). Nieistotne, czy bas charczy jak w rasowych dubstepach ("Spaceway"), czy słyszymy soundtrack do grypy ("Sicking suite") lub wieczornego odprężenia ("Valium"). "Futura" jest piękna. Po prostu. I nie obchodzi mnie to, że czasem tytuły znakomicie oddają charakter tracków (jak w króciutkim "Cubismie" - jestem pewien, że właśnie taką muzykę tworzyliby kubiści, gdy miast malować obrazy, przerzucili się na sampling i programowanie), a innym razem wzięte są one zupełnie od czapy ("Bombay Child").

Cudo. Dopracowane w każdym calu. Ameryki nie odkrywa, ale brzmi super. I to pianinko od Ananda Shankara w tytułowej "Futurze". Ach. Dla debiutu Galusa w U Know Me Records warto zainwestować w gramofon. Nawet w taki z gatunku lepszych. Naprawdę.

DwaZera - Płyta z czarnych płyt (2011)


DwaZera
Pokój z czarnych płyt
Prosto, 2011

3.5

Przy powstawaniu notatek na potrzeby tej recenzji przy każdym utworze musiałem napisać "Raku, co za biiiit!".

Poważnie, gdyby nie Galus, Hades i "Nowe dobro to zło", debiut DwóchZer nazwałbym najlepiej wyprodukowanym rap krążkiem ubiegłego roku. Skądinąd sukces oparto w obu przypadkach na tym samym kamieniu węgielnym: płycie winylowej. Tyle że Rak wykorzystał ją do bardziej klasycznych, zakorzenionych w latach 90. produkcji. Galus mimo wszystko trochę sobie u Hadesa pofiglował, przemycając parę oryginalnych smaczków. Tu jest mocno, równo i pięknie, ale bez eksperymentów i większej kreatywności. Wszystkie dobre ziomy, które dorastały wraz z wyczynami Michaela Jordana w Chicaco Bulls będą zachwycone. Gorzej, że te świetne bity trochę się marnują w towarzystwie przeciętnych raperów. Rak i Tomasina ani nie mają wiele ciekawego (i nowego) do powiedzenia, ani nie dysponują skillsami ponad średnią. Nawijka, owszem, poprawna. Ale gdy gościnnie melorecytują Diox lub Fokus, różnica jest więcej niż zauważalna. Niezły rap na wielokrotnie wałkowane tematy do pierwszorzędnych podkładów. I to w zupełności wystarcza.

PS Zeszły rok bez wątpienia należał do Prosto: przynajmniej dwie dobre (Hades, DwaZera) i jedna rewelacyjna płyta (Sokół z Marysią). Świetne recenzje, jakie zbiera nowe solo VNM-a, każą przypuszczać, że i w 2012 Prosto będzie ważnym graczem.

Fokus - Prewersje (2011)


Fokus
Prewersje
Fo&Ana, 2011

3.5

Wciąż pamiętacie kompromitującą "Alfę i Omegę"? Zapomnijcie. Smok wraca do formy.

Modlitwy do Boga, Allaha, Latającego Potwora Spaghetti i Afrojaxa zostały wysłuchane. Fokus zarzucił produkcję. Teraz bity klepią mu profesjonaliści: Magiera z Laską, Little z Chwiałem, Ostry i Jajonasz a.k.a. Lukatricks. I bardzo dobrze - podkłady trzymają wysoki poziom, a Fo skupił się na "całej reszcie". Doszlifował jeszcze flow, poprawił technikę i przysiadł nad tekstami. Nie popada w skrajności. Jak się wkurwia, to się wkurwia, ale nie przez całą płytę. Jak moralizuje, to też nie na okrągło. Nie płacze bez przerwy, tylko podnosi głowę. Co się nie da, jak się da? I tak dalej. Szpile wbija mocno i to nie tylko tym z własnego podwórka, do których zazwyczaj ograniczają się polscy raperzy. Taki Obama dostał konkretnie po łbie. I zmącona światowym kryzysem gospodarczym współczesna demokracja. Ale są tu też po prostu ładne numery, w których Fokus się nie spina i podnosi na duchu, a w refrenach przyśpiewują mu Losza Vera lub Gutek. "Dla każdego coś miłego", przy czym nie "wszystko i nic". Różnorodność spięta klamrą charakterystycznego stylu opartego na głosie, który zadziwia już od tylu lat. Nowe Pokahontaz może być grube. Czekamy.

Sobota - Gorączka sobotniej nocy (2011)


Sobota
Gorączka sobotniej nocy
Stoprocent, 2011

4.0

"Gorączka sobotniej nocy" niczym się na dobrą sprawę nie różni od "Sobotażu". Co jednak wcale jej nie szkodzi. Sobota póki co nie nosi na sobie żadnych oznak zmęczenia materiału.

Dalej jest to imprezowy facet z charakterem. Taki swojski, lekko podpity. Całkowicie niepoważny, ale szczery do bólu. Stary, dobry Sobota: uliczny skurwysyn bez nadęcia, serwujący rap bez super głębokich przesłań wyrażonych w pseudopoetyckich metaforach. Potencjał hitowy w co drugim utworze, banger na bangerze - słuchacz buja się na okrągło, bo Matheo zadbał o konkret bity, które niemal zawsze oparte są o mega chwytliwe melodie. Takie w stylu "już to słyszałem", tyle że nie bardzo wiadomo gdzie i kiedy. "Sobotaż" miał jednak większe przeboje. "Gorączka..." trzyma równy poziom właściwie przez wszystkie 21 tracków, ale nie ma tu takich szlagierów jak "Tańcz głupia", które lata na rotacji i u hip-hopowców, i u disco-mułów, i w autach Polonii w New Jersey. Są za to pierwszoligowi goście, jak Peja, Pih, Chada czy Tede, i ani przez chwilę nie zawodzą (wielki props za chór Montu). I sam się sobie dziwię, bo takiej stylówki, jaką zapodaje Sobota, nienawidzę (jak studentów) mniej więcej od '53. Teraz obie płyty rapera ze Szczecina zapętlają się w moim odtwarzaczu (no dobra, foobarowej playliście) bez przerwy. Ja z liceum powiedziałby, że jestem prostak, głupek i zdradzam ideały truskulowych koszul. Ale co ja poradzę, że "Gorączka..." wwierca się w głowę na amen? Nie jest to mądra płyta, ale, jakby to powiedział Afrojax, dopsz buja. I do samochodu się nada. Nie spinać się, tylko słuchać Soboty!

Haju & Złote Twarze - Międzyświat (2011)


Haju & Złote Twarze
Międzyświat
Dwaem Music, 2011

3.0

W niektórych rankingach podsumowujących 2011 roku Haju zachodził całkiem wysoko. Niesłusznie. Ale może się mylę.

Tytułowy "Międzyświat" doskonale oddaje charakter wydawnictwa. Jakby świat zawarty na "Muzyce Poważnej" Pezeta spotkał się ze światem wyjętym wprost z "Eternii" Eldoki. Tyle że powstały międzyświat spóźniony jest o przynajmniej 7 lat. Kogo dziś interesuje rozkminkowe narzekactwo z pseudopoetyckim posmakiem? W 2004 mogło się to jeszcze sprzedać. W 2011 zwyczajnie nudzi. Bo jak chce się poczuć klimat tamtych lat, tamtego rapu, to jasne, że wybiera się Pezeta lub Eldokę, nawet jeśli ich płyty po stu tysiącach odsłuchach zna się na pamięć. Ale może się mylę.

Na plus punktują przede wszystkim goście, zwłaszcza Szad i Człowień, którzy wprawdzie znakomicie wpasowują się w maksymę, wedle której powstawało to wydawnictwo, tj. przerost formy nad treścią, ale właśnie samą formą nadrabiają. Haju porywa tylko raz, w kozackim "Może się mylę", gdzie w fajnym koncepcie zamknął szczerość, emocje i wątki autobiograficzne (początek ostatniej zwrotki = ciary na plecach). Oklaski należą się jednak przede wszystkim duetowi Złote Twarze, którego produkcje przez cały album zaskakują równym, wysokim poziomem, niezależnie od tego, czy brzmią znajomo, czy są czymś zupełnie nowym w repertuarze Goldena i Bez Twarzy. Ale może się mylę.

Niby wszystko jest na swoim miejscu, lecz nudzę się przy tym jak facet z zakupoholiczką w galerii handlowej. Takie płyty już były. I były dobre. Tu Haju powiela schematy, co wymagającym słuchaczom już nie wystarcza. Szkoda że na krążku tak rzadko wspomina czas służby wojskowej. Wtedy album mógłby być znacznie bardziej interesujący. Ale może się mylę.

Lite, idź do gazety

Było już na blogu, jest w jakiejś gazecie uniwersyteckiej. Całkiem spoko.

Break Da Funk - Muppets Revolution EP (2011)



Break Da Funk
Muppets Revolution
Funky Mamas And Papas, 2011

4.0

[KLIK]

Zadebiutowałem na Screenagers. Taka konkurencja Porcysu, tyle że mniej popularna. Niemniej, 2000 like'ów na Facebooku jest, a to całkiem dużo. Jest trochę prestiż. Mam nadzieję, że i w przyszłości coś mojego opublikują, choć na razie myślę o współpracy, a nie zostania redaktorem na stałe.

Dwójka z przodu



Myślałem, żeby napisać coś szczególnego w tym wyjątkowym dniu. Ale... Po co? Dlatego też daje tylko numer, który najbardziej oddaje mój teraźniejszy stan.

PS Prowadzony przeze mnie (i 14 innych osób, jam jest ino rednaczem) najlepszy super blog w sieci - Wygrywam z anoreksją - działa na nowo. Wiąże z tym projektem naprawdę spore nadzieje.  Polecam i bloga, i fanpage na Facebooku.

Bonson/Matek - Historia po pewnej historii (2011)


Bonson/Matek
Historia po pewnej historii
self-released, 2011

3.5

Chyba najbardziej przehype'owana płyta ubiegłego roku. Co nie znaczy, że od razu zła. Wręcz przeciwnie.

Najbardziej irytuje to, że Bonson wali tu smut za smutem. Serio, nic tylko płacze i płacze. Egocentryzm bije po oczach, a skrajny pesymizm trudno zaakceptować komuś takiemu jak ja. Bo bardziej postrzegam rzeczywistość na sposób stoicki - ćpanie po to, aby zapomnieć, jakoś wcale mnie nie kręci. Jasne, życiowy bagaż doświadczeń Bonson ma radykalnie odmienny w stosunku do quasi-bananów wywodzących się z klasy średniej. Tyle że nie kupuję trwającego niemal godzinę użalania się nad sobą i wykładania czystej brudnej prawdy w stylu znacznie mocniej naładowanym emocjami niż Sokół na płycie z Marysią Starostą. Mimo wszystko bardziej przemawiają do mnie naiwne zapewnienia, że świat jest mój, a limitem niebo.

Niemniej, w całym gąszczu żalów na miłość i finansową niemoc można złowić kilka prawdziwych perełek, do których wraca się niezależnie od tego, czy człowiek utożsamia się z ich treścią, czy też nie. "Pan śmieć" jest tu sztandarowym przykładem. Ale warto też zwrócić uwagę na opowieść o miłości zniszczonej przez dragi ("Ich już nie ma") oraz chwytający za serce track adresowany do matki Bonsona ("O mnie się nie martw") - od czasów "Rodziców" Małolata nie było równie szczerego utworu o tej tematyce. Fajnie, że reprezentant Szczecina potrafi te wszystkie emocje w odpowiedni sposób wyartykułować, za każdym razem flow współgra z serwowaną treścią. Trzeba być też naprawdę głuchym, by nie zauważyć, jak bardzo rozwinął się Bonson od czasów "Wspomnień z domu umarłych" z 2008 roku. Nawet ładnie przyspiesza, kiedy ma na to ochotę i kiedy jest to adekwatne do lirycznej zawartości kawałka. Niemniejszy progres zaliczył także Matek, który już 3 lata wcześniej potrafił zbudować taki klimat, że głowa mała. Mrok i brud przenika się z syntetykami, co tylko podbija nastrój poszczególnych tracków.

Wszystko więc gra jak w szwajcarskim zegarku, nawet jeśli przydarzy się słabszy numer ("Osiedla wciąż w nas wierzą"). Wyszła zatem płyta spójna, w sieci wyraźnie przeceniona, ale jednak naprawdę dobra. Tyle że nie dla każdego.

Gustoprześwietlacz 2.0: mfn


Naprawdę nazywa się Filip Błajet i studiuje dziennikarstwo na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Od niedawna prowadzi bloga poświęconego Premiership (wpadaj na Angielskie Boisko). W wolnych chwilach słucha polskiego rapu, gust ma dość zbliżony do mojego. Z jego profilowego na Facebooku aż prosi się, żeby zrobić mema (po lewej, hihi). Wielki fan Szuniego, niekwestionowanego króla prowokacji. Sprawdźcie jego listę:

Zeus – Jestem tu


Ulubiony kawałek dający energię. W głośnikach zawsze jak jestem zmęczony albo nic mi się nie chce (czyli często). W sumie mógłby to być mój budzik, gdyby nie to, że dzwonek Samsunga bardziej prosi się o wyłączenie.

Flexxip – List


Chyba to właśnie jest mój ulubiony kawałek. Piękny numer i piękne wspomnienia. Beztroskie dzieciństwo i te sprawy. Do tego to były czasy, kiedy na Vivie leciały dobre rzeczy. Poza tym na liście nie mogło zabraknąć kawałka z Mesem w składzie.

Ortega Cartel feat. Reno – Dobre czasy


Klasyk o każdej porze dnia i roku, a szczególnie przed każdą imprezą. Nic nie daje mi tyle luzu, co ten numer. Pieprzone mistrzostwo. Świat był dziwny od dawna, wiem to od Rena.

W.E.N.A. feat. Brudne Serca – Nie mam tego


Szczere zwrotki Wudoe, a do tego świetny featuring Brudnych Serc. Czego można chcieć więcej? Dodatkowo wersy, z którymi wiele osób może się utożsamiać, w tym ja. "Nie mam sił dziś kupić Ci kwiatów mała, chcę się upić na kanapie i leżeć do rana". Ten kawałek siedzi w moim sercu i nie planuję protez.

Laikike1 – Aniatomia


Piękny numer bożka Ślizgu, moim zdaniem najlepszy w polskim rapie o miłości. Bardzo lubię czasem posłuchać, ale powodów wolę nie mieć. Moje wnętrze nie przypomina OIOMU i niech tak zostanie.

Dinal feat. Smarki – Chryzantemy złociste


Wankej król podwójnych chwali się, że był na dołku, Smarkej król podziemia jest jak Peter Parker i tęskni. Dobry numer ze świetnej płyty, polecam. Dodatkowo zlepiony ze zwrotką Smarka.

Pezet-Noon feat. Ash – Te same dni, te same sny 


Mój ulubiony numer z klasycznej Muzyki Klasycznej. Pezet bardzo dobrze, Ash świetnie, Noon jak zawsze. Truskul w najlepszej postaci. "Życie to myśli regał, sny o tym czego się nie ma".

Tetris – Magnum


Historia opowiedziana tak Naturalnie i lekko. Personifikacja zazdrości, głupoty i nienawiści, Tet w roli killera. Szkoda, że wszystkie ożyły w drugiej części. I szkoda, że nie zagrał tego na koncercie!!!

Smarki/Pysk/Kixnare – Kawałek o życiu


Ostatni numer epki, która zmieniła polski rap. Od tego czasu każdy albo nawijał albo chociaż chciał nawijać jak Smarki. Gorzowianin ogarnia życie i ja to rozumiem. W końcu sam też się staram mieć własne DVD i pager. Co nie zmienia faktu, że od czasu do czasu mógłby zarzucić jakąś zwrotką i przypomnieć, kto jest królem

HuczuHucz – Gdyby nie to


Emocje, emocje i jeszcze więcej emocji. One aż kipią z tego numeru. Instant klasyk for me. Świetny bit PTK, bardzo ładne przejście ze spokojnej nawijki aż do agresywnej, dużo udanych wersów, a sampel to jedyne, co udało się Niemcom.

Zeus - wolę inne kawałki Kamila, co nie zmienia faktu, że i ten dobry. Flexxip - KLAAAASYK. W Esce nawet leciało. A wiadomo, że w Esce to sama dobra muzyka. Ortega + Reno - kolejny klasyk pełną gębą. I klip bardzo fajny. Wudoe + Brudne - następny klasyczek. Jobix zalicza jedno z lepszych wejść w polskiej rap grze. Laikike1 - fajne, fajne, ale się nie jaram. Dianl + Smarki - nooo, znowu mocno. Podbitka do Pezeta spoko, podbitka do Małolata też. Smarki fajniusio, jak i Wankz. Leci props. Pezet, Noon i Ash - klasyk po raz wtóry. Piękna sprawa. Tetris - za dużo tych klasyków, za dużo. Kozacki numer. Smarki - w moim gustoprześwietlaczu było na miejscu pierwszym. Wiadomo, że klasyk. Huczu - najlepszy numer z jego grudniowej płyty, znalazł się nawet na mojej liście ulubionych kawalin z 2011 (prestiżowe 13. miejsce). Props za numer, props za całą dziesiątkę.

VA - Aloha 40% (2011)


VA
Aloha 40%
Aloha Entertainment, 2011

3.0

[KLIK]

Mały Esz Esz - Mixtape przez małe esz (2011)


Mały Esz Esz
Mixtape przez małe esz
Aloha Entertainment, 2011

3.0

Powroty po wieloletniej przerwie nawet we właściwie niezmienionej wersji mogą przysporzyć przysłowiową michę na japie.

Debiut Małego Esza, "Bez zabezpieczeń" z 2004 roku, przeszedł bez echa, po latach zyskując status płyty mocno niedocenionej. Chilloutowe brzmienie, zmysłowy klimat, emocje plus sporo serducha i duszy na trackach trafiły zaledwie do garstki odbiorców. Może gdyby zrobić singiel z ukrytego bonus tracka, tj. najlepszego miłosnego storytellingu w historii polskiego rapu, wszystko mogłoby się potoczyć inaczej? Może. Czasu się jednak nie cofnie, a obecnie wiele wskazuje na to, że historia lubi się powtarzać. Mały Esz dalej nie czuje wstydu, gdy mówi, że kocha, wciąż odpala jointa miast Facebooka (okej, w 2004 Zuckerberg ledwo co to ustrojstwo wymyślił, ale co to zmienia?) i cały czas mówi o tym na bitach tak wyczilowanych jak Oxmo Puccino w "Equilibre" Hocus Pocus (choć tym razem w dużej części są to podkłady kradzione). Flow ani drgnęło, umiejętności również ani w górę, ani w dół - to wciąż ten sam MC co przed siedmioma laty. I chyba w tym tkwi jego jedyny problem. Nie ma zaskoczenia, nie ma błysku. Jest tu wszystko to, co stanowiło o sile "Bez zabezpieczeń", pomijając tę ekscytację, która udzielała się za każdym razem, gdy słyszało się "Magnes", "W bezruchu", czy "Na odwrót". Esz Esz pozostaje więc raperem niedocenionym. Hola, hola! Ale czy jego najnowszy mixtape zasługuje na jakieś szersze uznanie? Nie bardzo. To tylko mocny średniak dedykowany fanom debiutu. I to raczej tym, którzy nie słuchali go jedynie dla zwrotki Pezeta. Zatem historia lubi się powtarzać. O tym materiale też nikt nie będzie pamiętał za 3 miesiące. Ale dziś mordka się cieszy, jutro jest nieważne.

Zajawka jest w głowie, a graffiti na blogu

Mój ziom Jaca szmat czasu dłubał nad projektem "Sztuka Uliczna Lewobrzeżnej Warszawy". Czyli graffiti, street art i cała reszta na zdjęciach Jacka Balińskiego, redaktora Popkillera, bloggera i, prawdę powiedziawszy, chyba największego zajawkowicza z kręgów hip-hopowym jakiego znam.

Początkowo efekty jego pracy miały zostać wydane w formie albumu. Niestety, nie udało się. Szkoda byłoby jednak zmarnować potencjał, więc Jacuś po raz kolejny wyruszył na podbój Internetu. Na nowo powstałym blogu będzie na bieżąco wrzucać zdjęcia wszystkich przejawów sztuki ulicznej lewobrzeżnej Warszawy, które zdołał wykonać.

Polecam regularne śledzenie. Tak jak i fanpage całego przedsięwzięcia na Facebooku.