Archive for sierpnia 2011

Gustoprześwietlacz 2.0: Nowak


Krzysiek Nowak - stosunkowo nowa postać w polskiej rap-blogosferze. Tak, tak - prowadzi bloga (ponoć całkiem popularnego). Ale pisze też - coraz częściej - dla Popkillera, najlepszego polskiego portalu hip-hopowego (przynajmniej wg mnie). No rapu słucha. Chociaż wg jego profilu na LastFM najbardziej ubóstwia Comę. Dziwne - w poniższej liście żadnego Piotra Roguckiego nie uświadczymy. Mój rówieśnik. Tyle że ja akurat jestem trochę grubszy. No i z zachodu, a nie z Lublina. W każdym razie - spoko z niego ziomek. Sprawdźcie czego słucha. Chyba, że pamiętacie, czym jarałem się ja. Tak ze 3 lata temu. Wtedy nie musicie. Bo nic nowego (no, poza numerami 10, 6 i 2) tu nie znajdziecie. Żartowałem. Jasne, Krzysiek ma trochę gust jak Lite Lit w 2008, ale i tak warto go prześwietlić. Panie i panowie, ladies and gentleman, Krzysieeeeeeek Nowaaaaaaaaak!!!

Nie przypuszczałem, że wybranie dziesięciu ulubionych utworów może być tak mozolną i karkołomną pracą. Łatwiej zrobiło się dopiero wtedy, gdy uznałem, że większość mojej listy powinny tworzyć kawałki rapowe. Z tego powodu tylko dwa rockowe, a dokładniej grunge'owe wynurzenia. Enjoy!


10. Nirvana - Where Did You Sleep Last Night


Wiem, wiem – jak pozujący na w miarę świadomego słuchacza człowiek może w swoim top 10 umieścić Nirvanę? Ano może, bo ten cover jest zaiste świetny, chociaż wersja Lead Belly'ego też niczego sobie.

9. Dinal - Mili ludzie


Obiegowa prawda głosi, że każdy przechodzi kiedyś fascynację polskim podziemiem, a w szczególności jego truskulową odsłoną. Wypada zapytać – co w tym złego, skoro takie ekipy jak Dinal potrafiły swego czasu wjechać z rzeczywistym level up'em w złożeniach poszczególnych wersów, a do tego ich wielokrotne niosą ze sobą ciekawą treść? (Umiejętności raperskie warto przy tej okazji pominąć).

8. 834 – Drzwi


Przykra sprawa – im lepszy technicznie staje się VNM, tym większe kocopoły i facepalmowe linijki kładzie na majku. Jeśli ta niekorzystna tendencja nie ulegnie zmianie, to chcę go zapamiętać z tak osobistych, dobitnych i jak na niego ambitnych konceptów w postaci chociażby "Drzwi".

7. Małolat/Ajron - Rodzice


Mój profil na LastFM nie kłamie - "W Pogoni Za Lepszej Jakości Życiem" jest najbardziej przekatowanym przeze mnie albumem w życiu. "Rodzice" to przykład, że za pomocą emocji w głosie, charakterystycznego flow, dość prostego tekstu i genialnego melancholijnego bitu można stworzyć najbardziej łapiący za serducho kawałek dla rodziców.

6. Ten Typ Mes - Witaj śmierci


Czasy, w których Piotrek był najmniej dresiarskim z dresów i najbardziej awangardowym z najmniej awangardowych już dawno minęły. Na ich dowód mamy kilka albumów, na których Mesowi nie chciało się jeszcze tak bardzo zamachiwać na przeciętność. PS. „Witaj śmierci” to mój ulubiony storytelling w polskiej rapgrze.

5. Pezet-Noon – Nie jestem dawno


Trudno mi wyobrazić sobie sytuację, w której szanujący się słuchacz polskiego rapu mógłby nie docenić maestrii tego klasycznego duetu raper/producent. Można się krzywić na współczesne puszczanie oka w stronę nastoletnich fanek jarających się „Muzyką Emocjonalną”, można zarzucać przemianę nawijacza z truskula w najebkowicza, a potem w rozedrganą mimozę, ale nie sposób zgnoić „Muzyki Poważnej” - chyba że jest się niepoważnym.

4. Eldo – Plaża


Irytuje, po prostu irytuje – a to skrzywi się na wieść o bluzach Obrońców Tytułów, a to zechce opchnąć swoje szkice za grube tysiące, a na koniec powyzywa jeszcze kogo się da od gamoni. Jednego mu jednak nie można odebrać – nagrał żelaznego klasyka w postaci "Eternii", z której to pochodzi "Plaża", w moim przekonaniu stanowiąca creme de la creme polskiej rapowej liryki.

3. Zkibwoy & DJ Ader - Skandale (feat. Pan Wanxxx)


Słyszysz wjazd Wankeja o Burkina Faso i od razu wiesz, o co chodzi. W moim zestawieniu nie mogło zabraknąć EP-ki Polskiego Króla Obskurwu. Jeden z tych utworów, które pokazałbym kumplowi z zagranicy.

2. Pearl Jam – Jeremy


Opener 2010 -> koncert Pearl Jam -> łzy w trakcie Jeremy'ego. Nie wstydzę się, naprawdę tak było. Utwór z niesamowitą historią, o której mówiłem, a przede wszystkim pisałem setki razy, także na swoim typowo rapowym blogu. I to chyba powinno starczyć za najlepszą możliwą rekomendację.

1. Jimson - Gorąca ofiara


Chciałbym, żeby ten tekst przeczytał którykolwiek z fanów WSRH, gdyż "Gorączka w Parku Igieł" na pewno by mu przypasowała. Z tą pewnością to może trochę przesadziłem, ale Jims to mój osobisty mistrz liryki i bez wątpienia "pierwszy podziemny raper, co ma flow, technikę i głos".

Nirvana - dobre, po prostu. Dinal - moje ulubione ziomki z Opola. Na "W strefie..." są lepsze numery, ale ten też konkretny. Szczególnie zwrotka Wankza. 834 - jak nie lubię VNM-a, tak parę numerów 834 było naprawdę w pytę. "Drzwi" na przykład. Albo "Chronolog". Ale te czasy już nie wrócą. Małolat/Ajron - łapie za serducho, to prawda. W ogóle cała płyta jest szczera, a przez to bardzo dobra. I to mimo pewnych braków, niedociągnięć i irytujących momentów. Mes - solowy debiut świetny, ale wolę dwie kolejne płyty. Znowu szczery numer. I to bardzo. Można się zastanawiać, czy nie najszczerszy w polskim rapie. Pezet-Noon - pierdolony klasyk. Kiedyś był to numer, który katowałem zdecydowanie najczęściej. Eldo - "Plaża" = najlepszy numer z "Eternii". I faktycznie creme de la creme. Czysta poezja. Zkibwoy - "Skandale" były też w mojej "dziesiątce" (a właściwie "jedenastce"). Zwrotka Wankza moc. Cały numer zresztą świetny. Pearl Jam - no ładny numer. Ale na kolana nie padłem. Jimson - KOZACKI NUMER. Bardzo mocny. Przypomniałem sobie Twoją listą wiele dobrego. Dzięki.

NaPszykłat - Kultur Shock (2011)


NaPszykłat
Kultur Shock
Qulturap, 2011

3.0

[KLIK]

Gustoprześwietlacz 2.0: Raph


Raph (właściwie Rafał Samborski) - raper, producent, 1/2 duetu raper-producent Neternalz, 1/2 duetu producenckiego Introverbes, aktualnie pracuje nad płytą w klimatach trip-rock/post-rock z diganem, znanym przede wszystkim z wydanej w 2008 roku płyty "Banned Cartoons". Oprócz tego dziennikarz muzyczny z zamiłowania, redaktor portalu Offbeat.pl, regularny uczestnik slamów poetyckich. Prowadzi bloga, którego wprawdzie rzadko aktualizuje, ale jak już coś napisze, to jest to bardzo ciekawe (może dlatego, że przybliża sylwetki niedocenianych artystów?). Jego gust muzyczny spokojnie można oskarżyć o schizofrenię.

W czasach, gdy okropnie sylabizowany, banalny tekstowo, wokalnie i kompozycyjnie numer staje się najczęściej słuchaną piosenką w Polsce, trudno wierzyć jeszcze w dobry stan muzyki. Kto jednak szuka, ten znajdzie. Z muzyką jest jak z filmami, czy z książkami - nawet pracując dla pitchworka, nie poznasz w ciągu swojego całego życia wszystkich dzieł zasługujących na chociażby pięć w skali szkolnej, gdyż po prostu nie starczyłoby czasu. Równie trudno wybrać dziesięć utworów, dlatego specjalne wyróżnienia dla tych zespołów, których zabrakło w dziesiątce, chociaż jak najbardziej na nią zasługują, m.in. Sigur Rós, The Gathering, Fields of the Nephilim, Sun Ra, Sole, Company Flow, Deftones, Tom Waits, Buck 65, PJ Harvey, The Beatles, King Crimson, RJD2, Amon Tobin i wielu, wielu innych (o mistrzach jazzu nawet nie wspominam). A teraz zapraszam do zapoznania się z moją dziesiątką, byaaatch!

1. Nine Inch Nails – The Perfect Drug


Pamiętacie soundtrack "The Social Network" i faceta za to odpowiedzialnego? Trudno uwierzyć, że jeszcze kilkanaście lat temu Trent Reznor taplał się w błocie na scenie i wieszał małpy na krzyżu, rewolucjonizując jednocześnie  - wydawałoby się, że już martwą – scenę industrialową. Odkrywca Marilyna Mansona, a przy okazji twórca mojej ulubionej płyty "The Downward Spiral" w  ramach swojego głównego projektu Nine Inch Nails, w 1997 otrzymał od Davida Lyncha propozycję do stworzenia muzyki do filmu "Zagubiona Autostrada". Efektem był właśnie utwór "The Perfect Drug", do którego nakręcono nawet teledysk. O ile z klipu (w reżyserii Marka Romanka, z którym NIN współpracowali już przy okazji "Closer" i który nakręcił obraz do "99 Problems" Jaya-Z) sam Reznor był jak najbardziej zadowolony, tak z utworu zdecydowanie mniej. Pracował nad nim – jak twierdzi – "tylko tydzień, a to zdecydowanie za mało czasu". Mocny, dynamiczny początek, przechodzący w electro-breakcore, zwieńczony jednym z najbardziej emocjonalnych momentów w historii muzyki. Pomyślcie więc, jakim perfekcjonistą musi być Trent.

2. Sage Francis – Escape Artist


Myślisz Sage Francis, odpowiadasz anticon. Ale chwila – Sage Francis opuścił anticon jeszcze przed wydaniem swojej drugiej solowej płyty, a od tamtego czasu zdążył wypuścić trzy solowe longplaye, nie licząc licznych bootlegów. Czyli wróć! Myślisz Sage Francis, odpowiadasz szczerość, emocja, poezja, specyficzny humor, objawiający się w licznych follow-upach (If you hate hip-hop, I feel bad for you son/I like 99 rappers but Jay-Z ain’t one), flow, z którym można wszystko. To bardzo charakterystyczny raper, który nie każdemu może przypaść do gustu. Możesz mówić, że przez wyżej wymienione cechy emo-pedał, ale trudno odmówić mu niesamowitego talentu. Zamiast "Escape Artist" mógłbym wrzucić dowolny numer z pierwszych trzech płyt – wyszłoby na to samo. Przy okazji jednak mamy bit Aliasa – jednego z najbardziej niedocenionych producentów hip-hopowych, związanego do dziś z anticonem. Od tego faceta również polecam wszystko, co się da.

3. Bvdub (Brock Van Wey) – Too Little Too Late


O Bvdubie nie wiemy właściwie zbyt wiele, oprócz tego, że jest Amerykaninem mieszkającym w Chinach, od 1993 zajmował się DJ-ką, a od połowy pierwszej dekady XXI wieku wprawia w osłupienie wszystkich fanów ambientu. Co prawda, przy pierwszych płytach do czynienia mieliśmy z licznymi inklinacjami tech-dubowymi - ostatecznie na płycie "White Clouds Drift On And On" z 2009 roku, sygnowanej własnym nazwiskiem, doskonale pogodził to, co robił do tej pory, z tym, co robić miał w przyszłości. "Too Little Too Late" to jeden z najpiękniejszych numerów, jakie słyszałem w życiu – liczne smaczki w tle, budujące nastrój, delikatna melodia grana na fortepianie, świetne brzmienie. Tylko nie płacz, proszę.

4. Sepultura – Roots Bloody Roots


Zespół braci Cavalera zza czasów płyt "Roots", "Chaos A.D" i "Arise" to jedna z najlepszych rzeczy, jakie przytrafiły się metalowi lat 90. Numer otwierający płytę "Roots" świetnie charakteryzuje całą pozycję – brazylijskie rytmy "korzenne", wraz z charczącym i pełnym wkurwienia wokalem Maxa. Żaden inny utwór nie daje mi takiego kopa. Warto odnotować, iż istnieje również wersja z... Luciano Pavarottim. Jednak zdecydowanie bardziej wolę oryginał.

5. Baths – Lovely Bloodflow


Will Wiesenfeld – rocznik '89, multiinstrumentalista i producent, znany wcześniej pod pseudonimami Geotic i [Post-Foetus], na swoim anticonowym debiucie, jako Baths, połączył dwa dość świeże i popularne gatunki muzyki elektronicznej: chillwave i new beats. A że ma niesamowity zmysł melodii, wyszła jedna z najbardziej skatowanych przeze mnie pozycji w 2010 roku. Hity na czasie? Pieprzyć Eskę! Tylko Baths. Oh baby... fuck!

6. The Cure – Lovesong


Castle Party zostało przeniesione do jaskini? Ależ skąd – to tylko Robert Smith, jeden z najlepszych głosów w muzyce rockowej, wraz z Cure'ami. Można śmiać się z naiwnego i prostego tekstu, można stwierdzić, że Anglicy pod koniec lat 80. byli bogami kiczu, ale po co? "Lovesong", znajdujący się płycie "Disintegration" z 1988, to świetna kompozycja (swoją drogą nawiązująca do "How beautiful you are" ze wcześniejszej "Kiss Me, Kiss Me, Kiss Me"), z bardzo charakterystycznym brzmieniem dla Cure'ów – trudno znaleźć taki drugi zespół. W gruncie rzeczy sama melodia nie jest smutna, a tekst właściwie można określić jako optymistyczny, jednak Smith wyśpiewując swoje frazy, jakby miał niedługo umrzeć, daje dużo do myślenia na temat tego, co mogło się wydarzyć w jego życiu. Tak, to numer pełen kontrastów, ale dużo o nim mówi sam fakt, że był bardzo często coverowany, między innymi przez Adele i Tori Amos, a jednak nikt nie zbliżył się do poziomu oryginału. Swoją drogą, pamiętacie Roberta Smitha w South Parku? Kyle wykrzykiwał za nim, że "Disintegration" to najlepsza płyta w historii muzyki i zdecydowanie – coś w tym jest.

7. Bonnie 'Prince' Billy – Another Day Full of Dread


Oczekujesz słońca, pięknie optymistycznych melodii, tekstu o tym, że warto żyć? Will Oldham, znany jako Bonnie 'Prince' Billy w życiu nie słyszał nawet takich pojęć, jak zresztą mówi tytuł jego płyty "I See A Darkness". "Another Day Full of Dread" to zdecydowanie jeden z moich faworytów – uwierz mi, po tym numerze stracisz wszelką chęć do życia, więc lepiej nie włączaj. Warto dodać, że Willa cenił w dużym stopniu sam Johnny Cash.

8. Bent – You Are The Oscillator


W 2004 roku premierę miała płyta "Ariels" od uznanego duetu Bent. Wiele osób w Polsce kojarzy na pewno ich niezapomniany remix  "Speak Low" z repertuaru Billie Holliday – tak, to ci sami. "Ariels" znacząco różni się jednak od pozostałych płyt, gdyż panowie postanowili znacząco ograniczyć elektronikę na rzecz żywych instrumentów. Efekt? Jedna z najlepszych płyt XXI wieku. Nie sposób opisywać rzeczy najlepsze, a tu naprawdę nie mam pojęcia, co mogę dodać – w takim razie, posłuchajcie próbki z tej płyty i oceńcie sami.

9. Aphrodite's Child – Aegian Sea


Kto pamięta soundtrack do "Rydwanów Ognia", "Blade Runnera" czy "1492: Wyprawa do raju"? Trudno nie pamiętać, prawda? Ich twórca - Vangelis - to jedna z najbardziej rozpoznawalnych postaci w historii muzyki filmowej i osoba, przez którą do kultury masowej weszło pojęcie muzyki elektronicznej (oczywiście, przyczynił się do tego również Kraftwerk). Aphrodite's Child to grecki zespół, w którym muzyk stawiał pierwsze kroki jako klawiszowiec. Ich trzecia i ostatnia płyta "666", będąca muzyczną interpretacją Apokalipsy wg św Jana, to jednocześnie prawdopodobnie najbardziej niedoceniane arcydzieło ery rocka progresywnego. "Morze Egejskie" to najlepszy przykład na utwór łączący jednocześnie klimaty "Dzieci Afrodyty" i solowych produkcji Vangelisa.

10. Atmosphere – Fuck You Lucy


Miałem w planach nie wrzucać dwóch utworów z tego samego gatunku, a jednak się nie udało. Trudno się dziwić, kiedy Atmosphere to mój ulubiony zespół hip-hopowy i zdecydowanie nie powinno go zabraknąć go w zestawieniu. Pierwsze dwa zdania pisałem z myślą o wrzuceniu "God's Bathroom Floor", po chwili stwierdziłem, że pierwszy numer Atmosów jaki usłyszałem w życiu to "Fuck You Lucy", który to utwór do dziś pozostaje w mojej czołówce. Kwintesencja stylu Sluga i Anta. I właściwie trudno powiedzieć, o czym tak naprawdę jest ten utwór, czy w którym momencie możemy mówić już o nadinterpretacji – czy chodzi o kobietę, czy chodzi o hip-hop, czy chodzi o przeszłość? Zapewne będzie mnie to zastanawiało do końca życia, ale takim trackom warto poświęcić wiele czasu. Oczywiście, że byłem na ich koncercie podczas Hip-Hop Areny – jak można było przegapić jedno z najbardziej niezapomnianych wydarzeń w swoim życiu?

NIN - dla mnie za trudne. Za to teledysk pierwszorzędny. Nie wiem, czy klip wszech czasów, ale wrażenie robi kapitalne. Sage Francis - mega, mega, mega!!! Będę musiał sprawdzić więcej, koniecznie! Bvdub - przydługie, ale piękne. Sepultura - nie podoba mi się, chyba nie lubię takiego metalu. Baths - teledysk jest bardzo popierdolony, muzyka w sumie też. Ale to dobrze. The Cure - może być. Bonnie Billy - smutne w chuj. Jednak chęci do życia nie straciłem. Bent - kolejna piękna rzecz. Też będę musiał sprawdzić więcej. Aphrodite's Child - też świetne. Dopisuję do listy. Atmosphere - fajne. Slug i Ant od zawsze na propsie, mimo że za bardzo nie słucham. No i man, rozpisałeś się straszliwie!

Warszafski Deszcz - PraWFDepowiedziafszy (2011)


Warszafski Deszcz
PraWFDepowiedziafszy
Wielkie Joł, 2011

2.5


[KLIK]

Solar/Białas - Z oślej ławki MIXTAPE (2011)


Solar/Białas
Z oślej ławki MIXTAPE
self-released, 2011

1.5


[KLIK]

Gustoprześwietlacz 2.0: Axun


Mateusz "Axun" Kołodziej - założyciel, pomysłodawca i redaktor naczelny projektu AxunArts. Swoich zainteresowań nie zamyka do jednego gatunku muzycznego, choć - tak jak wielu w Gustoprześwietlaczu nr 2 - zaczynał od rapu. Kocha Madonnę, Andrzeja Piasecznego, Jerzego Pilcha i TDF-a. Jeszcze raz powiem: KOCHA ich. I to bezkrytycznie. Magister polonistyki, czy czegoś w tym rodzaju. Napisał książkę, w której przedstawił przykładowe lekcje polskiego z wykorzystaniem muzyki rozrywkowej. Więcej takich osób w szkolnictwie, to ludzie zaczną chętniej uczęszczać do wszelakich placówek oświatowych. Poznajcie go i jego gust:

Słowem wstępu – ja nie mam dobrego gustu. Trzymam się dewizy, niczym krytyk filmowy z filmu "Job", że coś jest głupie, bo jest głupie, a nie dlatego, że ja tego nie rozumiem. Mam dużo płyt na półkach, ale ciągle słucham tylko 13-15 tytułów, z czego w zasadzie jestem po trosze dumny – bo przynajmniej znam te naście płyt w całości, a nie tylko pojedyncze single. Dlatego też selekcja dziesięciu ulubionych piosenek była dla mnie rzeczą trudną, niemniej jednak, jak widać poniżej, wykonalną.

1. Common – Real People


"Be" to mój ulubiony krążek. Nie tylko Commona, nie tylko jeśli chodzi o rap, czy też muzykę zagraniczną. To jest po prostu moja ulubiona płyta w ogóle. Nie ma lepszej. Common jest raperem lirycznym, co bardzo mi odpowiada. "Real People" jest tego dowodem. Pamiętajcie, real people walk in the streets.

2. Oxy.Gen feat. Sokół – Gdybym wiedział, że istniejesz (Angela)


Powiedziałem to kiedyś mojej znajomej i nic nie szkodzi na przeszkodzie, żebym powtórzył to tutaj, na łamach blogu Maćka: "Gdybym miał robić muzykę, gdybym miał pisać teksty, nagrywać piosenki, chciałbym robić to w takim klimacie, jak ten kawałek".

3. Madonna – American Life


Jestem fanem. Nikt mnie nie przekona, że to nie jest Królowa Popu. Z wyborem jednej piosenki z jej repertuaru miałem problem. W finałowej rozgrywce wahałem się pomiędzy "Material Girl" a "American Life". Ostatecznie postawiłem na ten drugi numer. Dlaczego? Sam nie wiem. Może to ten mundur...

4. Adele - Don't You Remember


Najnowsza, pod względem chronologicznym, piosenka na tej liście. Przeczytałem ostatnio, że Adele większość (lub też całość?) tekstów na swoją drugą płytę napisała pod wpływem alkoholu – wszystko przez to, że wcześniej rzucił ją chłopak. Zaczynała pić wieczorem, urywał się jej film, na drugi dzień budziła się na kacu, a na stole leżały zapisane kartki. Czytała i sama była sobą zaskoczona. Osobiście mogę sam finansować zakupy alkoholu dla tej pani, mogę się z nią związać i po jakimś czasie zostawić, byleby miała temat na trzecią płytę. Co do "Don't You Remember", to lubię moment refrenu. Nie wiem czy moi sąsiedzi podzielają moje zdanie, ale w każdym razie słuchają go solidarnie ze mną.

5. Ania Dąbrowska - Jesteś jak sen o spadaniu


"Przeważnie słucham w kółko (...) – za sześćsetnym, a nieraz już za pięćsetnym razem muzyka wchodzi w krew w sensie ścisłym. Wysłuchasz jednego kawałka kilkaset razy z rzędu i możesz mieć absolutną pewność: cztery minuty muzyki zagościły w tobie na dobre. Możesz je sobie w każdej chwili na wewnętrznej aparaturze puścić." – pisał Jerzy Pilch w swoje książce pt. "Marsz Polonia". Piosenkę Ani Dąbrowskiej mam właśnie zapisaną co do taktu w swoim wewnętrznym odtwarzaczu.

6. Bruce Springsteen - Streets of Philadelphia


Jeśli pamięć mnie nie myli, to Boss pojawiał się już w tym cyklu wcześniej. Wcale mnie to nie dziwi, bo Springsteen, jak na Bossa przystało, jest właśnie muzycznym szefem. Lubię szczególnie w tym utworze perkusję i to magiczne mruczenie w tle.

7. Motörhead - Ace Of Spades


Nie będę pozował w tym momencie na znawcę. Mój pierwszy kontakt z tym utworem, to oczywiście pewna gra komputerowa, w którą zapewne większość z Was miała okazję zagrać chociaż raz w życiu. Przy jego akompaniamencie dobrze śmigało się na desce "na monitorze", jak i przemierzało ulice swojego miasta w tzw. realu. Tak już na marginesie: Lemmy to jest gość, który mógłby być wzorcem dla innych muzyków nieradzących sobie w kontaktach z wytwórniami, mediami, fanami i ogólnie całą biznesowa otoczką związaną z przemysłem muzycznym. A, i mógłby udzielać korepetycji z zakresu "życia i radzenia sobie z nałogami". Chociażby takiej Amy Winehouse z pewnością by się przydało kilka dodatkowych lekcji.

8. Irena Jarocka - Kawiarenki


Mój niepodważalny numer jeden od lat. Nie pamiętam dokładnego dnia, o okolicznościach już nie wspominając,  kiedy usłyszałem "Kawiarenki" pierwszy raz. Pewne jest jedno – od razu wiedziałem, że to jest mój hit, moja piosenka, która towarzyszyć będzie mi przez naprawdę długie lata. I tak towarzyszy do dzisiaj.

9. Blondie – Rapture


Debbie Harry była dla naprawdę wielu wokalistek kimś w rodzaju pierwowzoru. I chociaż ani Madonna, ani Christina Aguilera, ani Patti Smith, ani Courtney Love, ani tym bardziej Lady Gaga nie przyznają się do tego nigdy, zawsze patrzyły na Debbie z lekką zazdrością. Owszem, osiągnęły więcej od niej, ale to pomysły "matki ery new wave" (po odpowiednim przetworzeniu i dostosowaniu do późniejszych realiów rynku) pozwoliły im na wejście na sam szczyt. A "Rapture" wybrałem ze względu na ten rymowany fragment.

10. Tede – Zeszyt rymów


Na koniec wasz ulubiony Wieprz z czasów, kiedy był jeszcze łysy, nie był nazywany Wieprzem, wszyscy byli jego fanami, a połowa tych, co dzisiaj go hejtują, nawet nie wiedziała, że istnieje coś takiego, jak rap. Tyle. Dzięki za poświęcony czas.

Common -  zieeeewam. Ale bit bardzo przyjemny. Oxygen+Sokół - chyba nigdy tego nie słyszałem. A zajebiste. Naprawdę. Madonna? Całkiem spoko. Ale żeby wybrać akurat "American Life"? Królowa popu ma chyba w swoim repertuarze lepsze numery. Adele - zaiste zajebiste. Świetny głos ma dziewczyna. Propsuję. Ania Dąbrowska - zawsze spoko. Też fenomenalny wokal. Tylko Axun rzucił tu jakąś marną koncertową wersję, którą słychać gorzej niż polskich artystów na Hip Hop Kempie. Bruce Springsteen - pojawił się, pojawił. A ja ostatnio słuchałem całą dyskografię Bossa, co było sporym wyzwaniem, zważywszy na ilość pozycji. Co do "Streets of Philadelphia" - wolę żywsze utwory Bruce'a. Klasyczne "Born in the U.S.A." na przykład. Motörhead - zabrzmiał pierwszy akord, a ja już widziałem przed oczami "Tony Hawk's Pro Skater 2". Mega rzecz. Irena Jarocka - wytrzymałem do 44. sekundy. Może znów przez katastrofalną jakość, może przez coś innego, nie wiem. Blondie - początek nudny tak, że ja pierdolę. Później zaczyna się coś dziać. Tede - a może być, całkiem okej. I to by było na tyle. Ale zaraz, zaraz! Axun! Gdzie jest Piasek?! No gdzie? Gdzie kurwa?

Relacja nieprofesjonalna, czyli HHK'11


No i po Kempie.

Podróż autokarem - szybka i bezproblemowa. Schody zaczęły się na miejscu.

ORGANIZACJA, POLE, MIASTO

Trochę po 13:00 byliśmy w Hradeć Kralove. Namiot rozbiliśmy dopiero po 20:00. Wszystko przez fatalną organizację. Najpierw - kolejka po festiwalową opaskę. Potem - kolejka do wejścia na pole namiotowe. Obie kolejki z kolejkami miały tyle wspólnego, co bigos z kuchnią japońską. Nic. Zero porządku, tłumy i "kurwa mać, ile można stać". A jak już człowiek był blisko upragnionego okienka (których było stanowczo za mało), to na dach wskakiwał jakiś Czech z obsługi, który kazał się cofać, robić rzędy i tak w koło Macieju. Zmarnowałem pół dnia, żeby zdobyć dwie głupie opaski. Więcej okienek i próba uporządkowania wszystkiego od początku wystarczyłyby, żeby obie rzeczy móc odebrać w chwilę. Aż trudno uwierzyć w to, że Czesi ciągną w ten sposób dziesiątą z rzędu imprezę.

Z kolei na polu - sanitarna masakra. Myślałem, że po zeszło- i tegorocznym Przystanku Woodstock widziałem już wszystko. Że żaden Toi Toi mnie nie zaskoczy. Na największym polskim festiwalu kible są chociaż czyszczone. Na Kempie może i są, ale w ogóle tego nie czuć (a właściwie - czuć i to mocno). Jeśli chodzi o "jedynkę", płeć męska ma oczywistą przewagę. Kiedy jednak w grę wchodzi "dwójka", dziewczyny mają lepiej. Zwłaszcza w płatnych toaletach na terenie festiwalu (20 koron) lub w publicznych WC w Hradeć Kralove. Więcej kabin, kolejka idzie całkiem chyżo. A facet stoi i czeka przez pół godziny.

A właśnie - miasto. Jakieś pół godziny piechotą od Kempa (chwilę autobusem linii 15 za 15 koron) znajduje się swego rodzaju centrum handlowe - nie galeria, tylko kilka wielkoformatowych sklepów obok siebie. Przepełniony Kempowiczami Kaufland, JYSK, Obi, McDonald, KFC, dwie stacje benzynowe i - mój ulubiony - Penny Market, coś w rodzaju Biedronki, który miał tą przewagę nad Kauflandem, że nie było w nim wielu osób, a ceny porównywalne, jeśli nie niższe. No i prawie wszędzie były darmowe toalety. I długie kolejki do nich.

Trochę dalej leży centrum Hradeć. W ostatni dzień Kempa wybraliśmy się na starówkę. Bardzo ładną starówkę. Prawdę mówiąc, w Polsce tylko Wrocław mógłby z nią konkurować. Jeśli pojadę w następnym roku, to wygospodaruje sobie tyle czasu, żeby móc dokładnie wszystko zwiedzić, bo naprawdę warto. Z toaletą na starówce gorzej - jedyny znak "WC" prowadzi przez pół miasta, a na koniec okazuje się, że kibel faktycznie jest, ale zamknięty na cztery spusty.

Prysznice? Owszem, były. Nie korzystałem, bo bardzo blisko od pola, jakieś 15 minut spacerem, znajduje się malutkie jeziorko, w którym można umyć się bez kolejek i za darmo (żetony pod prysznic kosztowały 30 koron, z czego nigdy nie miało się pewności, że automat jakiegoś nie zeżre). Oczywiście, kiedy w jednym małym jeziorze kąpie się kilka tysięcy ludzi, ciężko powiedzieć o jakimkolwiek "myciu się", ale przy temperaturze, która panowała w kempowych dniach w Hradeć (30 stopni i ostre słońce; jednego dnia dwukrotnie padał deszcz, raz grad i wiał porywisty wiatr, ale było to tylko przejściowe), skok do wody był zbawienny. Raz, dwa, trzy i pół godziny chłodu załatwione. Później człowiek szedł gdziekolwiek, znów pocąc się jak prosie. Ale po co być czystym na Kempie?

KONCERTY

Przecież na jakikolwiek festiwal muzyczny jedzie się głównie z uwagi na koncerty. I tak jest też z Hip Hop Kempem. Można pieprzyć o wyjątkowej atmosferze, tanim piwie i całkiem liberalnej polityce narkotykowej, ale większość Kempowiczów nastawiła się przede wszystkim na muzykę. Ja także.

ŚRODA

Na pierwszym z koncertów byłem jeszcze w środę. Technicznie rzecz ujmując, właściwie w czwartek (miało rozpocząć się o 23:00, zaczęło się po północy). Grał Tetris z Weną. Połączenie trochę zaskakujące, ale jak najbardziej trafione. Każdy z raperów wykonał swoje największe hity (usłyszeć na żywo "Pamięć" - wow), na koniec zostawiając wspólny numer z "Dwuznacznie" Teta - "Jeden Świat". Bardzo pozytywny, energetyczny występ. Podobało się nawet tym, którzy na koncertach obu panów bywali już wcześniej. Razem stworzyli nową jakość i, w sumie, mogliby nagrać w przyszłości coś więcej niż jeden numer.

CZWARTEK

Kolejnego dnia nic, moim zdaniem, nie przebiło reprezentantów Aptaun Records. Zacząłem, wraz z całym Kempem, na Live Stage'u, słuchając czeskiej ekipy Manzele. Rap na istrumentach. Nieudany. Ani nie było to The Roots, ani Hocus Pocus, ani nawet Afro Kolektyw. Słabizna.

Tuż po Czechach grał Gural. Nie przepadam za jego twórczością, ale ciężko odmówić mu dwóch rzeczy: rzeszy fanów i poczucia humoru. Niepotrzebnie tylko targał do Hradeć całe to swoje PDG, czyli zgraję niedorastających mu do pięt raperów, którzy trochę ciągną na jego fame'ie. A nagłośnieniu koncertu powinno się postawić internetową świeczkę: [*].

Wieczorem miał grać Mayer Hawthorne. Ale nie grał. I nie wiem zupełnie dlaczego. Mi jakoś wielce nie szkoda, bo i tak nie znam jego utworów, lecz wielu musiało to zasmucić. Zwłaszcza, że ostatnie tego dnia Odd Future to zupełnie inna jazda. Wpadłem na koniec koncertu tej bandy pojebów. Tyle właśnie mogę o OFWGKTA powiedzieć: BANDA POJEBÓW.

Jakoś w środku nocy - miła niespodzianka. Na Jah Music Reggae Station wystąpił Junior Stress. Nie wiedziałem, że daje koncert na Kempie, stąd byłem mile zaskoczony. Swego czasu solówkę Juniora, "L.S.M.", słuchałem bardzo często, więc cieszyłem się tym bardziej. Mieszkaniec Lublina zagrał bardzo fajnie, pozytywnie. Szkoda tylko, że tak późno. Nie miałem już sił, żeby aktywnie uczestniczyć w koncercie.

PIĄTEK

Drugi dzień Hip Hop Kempu, czyli trzeci mojego pobytu w Hradeć, to dzień, na który czekałem najbardziej. Występowały moje ulubione, europejskie składy - Hocus Pocus i Looptroop Rockers. Wcześniej jednak Ten Typ Mes wraz z całą Alkopoligamią. Raczej zawód. Po pierwsze, Mes był jakoś wyjątkowo nie towarzyski, a przecież kiedyś znany był z tego, że na koncertach puszcza w tłum Wódkę Gorzką Żołądkową. W Hradeć nawet nie wychodził na pomost - rozumiem, że tam gorzej słyszał bit, ale jednak na tle wszystkich innych kempowych artystów, którzy zawsze chcieli być bliżej tłumu, wypadało to dość kiepsko. Po drugie, ten sam zarzut co w przypadku Gurala: po cholerę promować na takim koncercie ziomków ze swojej wytwórni, którzy są o połowę gorsi od siebie samego? Miejsce Theodora, Stasiaka i - zwłaszcza - Wdowy na pewno nie jest na głównej scenie Hip Hop Kempu. Wiem, że Mes mógłby samemu pociągnąć całe widowisko. Szkoda, że się na to nie zdobył.

Tuż przed Hocus Pocus zagrało moje osobiste odkrycie Hip Hop Kempa - duet Beat Torrent. Tworzą go DJ Pfel i DJ Atom - 1/2 turntablismowego C2C (druga połowa to 20syl i DJ Greem z Hocus Pocus). Co grają? Hmmm... Kosmos. Dominowała elektronika, ale w ciągu blisko godzinnego show przewinął się właściwie każdy gatunek. Do tego dochodziły wizualizacje na telebimach (swoją drogą szkoda, że nie były one, tzn. telebimy, większe) oraz turntablismowe sztuczki, podkręcające publikę. Tak jak już wspomniałem - koncert Beat Torrent to największe zaskoczenie in plus festiwalu.

A Hocus Pocus? Piękny występ. Niewiele kapel na Kempie grało na instrumentach - Francuzi pokazali jak robi się to zawodowo. 20syl to super gość, w dodatku bardzo utalentowany. Rapuje, bawi się MPC-tką i gramofonem, pierwszorzędnie giba się po scenie. 20syl to kwintesencja hip-hopu - brakowało jedynie puszki z farbą w dłoni i szybko namalowanego graffiti na przywleczonej na tę okazję ścianie. Wszystko pięknie, tyle że mały niedosyt po koncercie pozostał. Dlaczego? Z kilku powodów. Przede wszystkim, publika była strasznie niekumata. Nie do końca rozumiała jazdy 20syla i nie wynikało to z bariery językowej, gdyż lider Hocus Pocus doskonale radził sobie z angielskim. Przodowali w tym, niestety, Polacy, którzy momentami zamieniali się w kompletnych buraków, wystawiając w stronę Francuzów środkowe palce i "zapraszając" na scenę kolejnego w line-upie Pharoahe Moncha. Zwykły brak szacunku dla zespołu, który dał jeden z lepszych koncertów na Kempie. Chyba nigdy nie zrozumiem takiego zachowania. Drugą sprawą była długość występu. Niecała godzina. Chciałoby się więcej. Zwłaszcza, że 20syl pomysłami na prowadzenie koncertu sypie jak z rękawa i gdyby miał tylko więcej czasu, na pewno wykorzystałby kolejne. Przecież Hocus Pocus nawet nie zagrało genialnego "Mr tout le mond", jednego z ważniejszych swoich numerów. W ramach rekompensaty na chwilę zaprezentowało się C2C. Coś niesamowitego. Jeśli Beat Torrent nazwałbym "nieziemskim", to brak mi słów na opisanie tego krótkiego show C2C. 4 ogarniętych facetów przy gramafonach i MacBookach i już powstają takie cuda, że nie mam pytań.

Pharoahe Monch właściwie mnie nie obchodził. Czekałem na Looptroop, a z rozpiski koncertów opublikowanej przed festiwalem w sieci wynikało, że Szwedzi wystąpią zaraz po Hocus Pocus, co byłoby dość logiczne. Coś się jednak pozmieniało i na scenę wyskoczył Afroamerykanin z całkiem innej beczki. Charyzma, pierdolnięcie, agresja - tym charakteryzował się ten występ. Pod sceną kocioł. Wiadomo, żadne tam pogo z punkowych koncertów, ale reakcje nad wyraz żywiołowe, zwłaszcza jak na występ hip-hopowy. Ale fanem Moncha nie zostanę. Co to, to nie.

No i Looptroop. Looptroop, kurwa, Rockers - coś, na co czekałem od kilku dobrych lat. Znów godzinka. O godzinkę za mało. Ale Promoe z kolegami dwoił się i troił, żeby w ciągu tych 60 minut zmieścić jak najwięcej, więc nie wdawał się w dłuższe dyskusje z publiką. Na pierwszy ogień rzucono materiał z "Professional Dreamers" (przepleciony "Long Arm of the Law" i małym tribute'em dla Guru). W końcu "El Clasico" zaczęło przechodzić w klasyczne Looptroopowe przeboje. Był to szybki, jednozwrotkowy przegląd. Jedna zwrotka "Don't Hate Player", jedna "Bandit Queen", jedna "Fever" i tak dalej, i tak dalej. Jak mawiają najstarsi grzybiarze: lepszy rydz, niż nic. Na koniec też miazga: "Fort Europa" i "The Building". Koncert, ogólnie rzecz ujmując, bardzo dobry. Czerwone stroje Szwedów FTW. Coś jak tutaj:



Po 4 koncertach z rzędu stwierdziłem, że lepiej odpocząć trochę dalej od sceny, słuchając występu M.O.P. (tzw. "emołpi"). Szczerze mówiąc, jakoś wiele nie zapamiętałem. No, oprócz jednego: buchające płomienie. Ognie. Jak dla mnie, mogłyby one buchać same z siebie. Po co raperzy, gdy ze sceny wyłażą ognie? Pełen czad. Później, na innych koncertach, patent z płomieniami był powielany, ale to podczas show M.O.P. zrobił na mnie największe wrażenie.

SOBOTA

Trzeciego - i zarazem ostatniego - dnia pozytywnie zaskoczył mnie Grubson. Jakoś zawsze mnie odrzucał. Ale koncert zagrał świetny. Tyle energii, że bardziej rozgarnięta widownia zrobiłaby skromne pogo. Tyle pomysłów na występ, że 20syl mógłby może nie tyle się schować, co patrzeć z podziwem i nauczyć się czegoś nowego. Nie znałem żadnego utworu (prócz genialnego "Na Szczycie"), a bawiłem się generalnie zajebiście. I pomyśleć, że po powrocie do domu włączyłem "O.R.S." i... znów mnie odrzuciło. Ciekawe, prawda?

Polską gwiazdą tegorocznego Kempa był Parias. Przynajmniej tak można wnioskować, patrząc na godzinę i dzień występu. Tragiczny wybór. O ile płyta Włodka, Eldo i Pele jest jeszcze niezła, o tyle koncert był bardzo słaby. Najwięcej szału zrobił Leszek, na wejście, grając "Jam" ze swojej ostatniej solówki. Później - coraz gorzej i coraz nudniej. "Parias" jest wybitnie niekoncertowym materiałem. Może jacyś ludzie pod sceną sądzili inaczej. W sumie, bawili się całkiem dobrze. Ale też bez tej energii co na innych koncertach (i nie myślę tylko o wykonawcach z zagranicy, ale też o tych z Polski). A że odpalono racę i Eldo tak się wzruszył, że prawie się popłakał? Pfff...

Przed headlinerami Kempa, Method Manem i Redmanem, wystąpiło Heavy Metal Kings, czyli Ill Bill z La Coka Nostry i Vinnie Paz z Jedi Mind Track i Army of the Pharaohs. Konkretny rozpierdol. Kto znał cokolwiek z twórczości obu panów, był zadowolony.

No i headlinerzy. Jak już się siedziało na Kempie, trudno było nie zobaczyć największych gwiazd. Nawet wtedy, gdy cała twórczość Wu-Tangu tobie wisi i powiewa, gdy nie widzisz w niej nic interesującego. Po tym koncercie zrozumiałem, że Method jest jeden, ale metod na prowadzenie koncertu jest wiele (wybaczcie, musiałem). Tu była pełna dowolność, swego rodzaju freestyle w scenicznych poczynaniach. Mef i Red robili co chcieli i kiedy chcieli. Występ Hocus Pocus był w 100% wyreżyserowany, wszystko działało jak w szwajcarskim zegarku. Ten wydawał się - odwrotnie - improwizowany, choć równie dobrze mógł być zwykłą, wyćwiczoną do perfekcji sztuczką. Z drugiej strony, trudno sugerować, żeby w pewnym momencie Mef i Red specjalnie wyłączyli nagłośnienie, tylko po to, żeby porozdawać wodę publice i porozwalać elementy scenicznej dekoracji. Wciąż nie kumam legendy Wu-Tangu, ale za sam luz wylewający się ze sceny i niewymuszone prowadzenie koncertu przekonało mnie do Methoda i Redmana. "Blackout 3" i "How High 2" już niedługo. Sprawdzę, na pewno.

SŁOWEM PODSUMOWANIA

Czy Hip Hop Kemp to rzeczywiście festiwal z atmosferą? Pewnie, choć akurat pod względem klimatu o wiele bardziej wolę Przystanek Woodstock. Prawda jest jednak taka, że z Kempa wróciłem w dużo lepszym humorze. Świetnie się tam bawiłem, jedząc codziennie chleb tostowy z pasztetem, pływając w mikro-jeziorze, rzucając suche żarty i chodząc na kozackie koncerty, na których często nawalało nagłośnienie. Wspomnienia zostaną na zawsze, to pewne. A czy pojadę za rok? Wszystko zależy od line-upu. Jeśli będzie taki jak w czasie X edycji, wyrzuszam jeszcze dziś.

PS Aha, kupujcie bilety na miejscu - oszczędzicie stresu i walki w kolejkach po opaski.

Gustoprześwietlacz 2.0: eNoiDe


- Gustoprześwietlaczu, wracaj! - słyszałem przez ostatnie 2 miesiące od Przyjaciół Królika, premiera Pawlaka i Kasi Cichopek. No to wraca. Nowy, odmieniony, lepszy. Gustoprześwietlacz 2.0.

A jako pierwszy - Noid. 18-letni obywatel Polski zamieszkały w Skarżysku-Kamiennej. W wolnych chwilach produkuje bity i pisze bloga o produkowaniu bitów. Jak nie produkuje bitów, słucha muzyki (z myślą o produkowaniu bitów). I słucha każdej muzyki. A co tam. Szerokie horyzonty = Noid. Noid = szerokie horyzonty. Gdyby mógł, zmieniłby imię i nazwisko na "Szerokie Horyzonty" właśnie, ew. "Nie Szufladkowaniu". Niestety, polskie sądy regularnie odrzucają jego prośby i propozycje. W przyszłości chce założyć Zmilitaryzowane Oddziały Misia Uszatka i zostać ich Prezesem. Cały Noid.

Otwierajcie szampany, organizujcie imprezy, cieszcie się, bawcie, uprawiajcie miłość – drugi sezon Gustoprześwietlacza otworzyć zaszczyt mam. Nawet nie próbujcie mi wmawiać, że na to nie czekaliście. Niesłychanie miło mi spełnić Wasze marzenie, naprawdę. Spodziewajcie się miłej przejażdżki po tym, co najbardziej cenię w muzyce. Będzie dużo smutku, dużo gitar, dużo energii, dużo różnorodności.

1. Asian Dub Foundation – Target Practice


ADF, szerzej znany jako Mój Ulubiony Zespół, w roku 2008 wydał sobie album "Punkara", do którego "Target Practice" było intrem. Dziś uważam ów numer za jeden z zacniejszych tworów ADF stawiając go mniej więcej na równi z fenomenalnym "Flyover". Istny rozpierdol, takiej fuzji mocnych gitar i plemiennych kongasów nie słyszałem nigdy wcześniej. Jeden z najlepszych kawałków ever listened.

2. Jim Croce – Rapid Roy


Zwalniamy nieco tempo, jednocześnie zachowując jednak dobry nastrój. Mamy rok 1972, Jim Croce jeszcze nie wie, że został mu rok życia. To bardzo przykre, ale na obiecany smutek przyjdzie czas później. "Rapid Roy" swoim brzmieniem nasuwa jednoznaczne skojarzenie (rymy yo): Ameryka. Uwaga: najlepszy efekt uzyskasz w samochodzie, jadąc jakąś pozamiejską, samotną drogą. 

3. Wojtek Mazolewski Quintet – Newcomer


Godny polecenia jest cały album "Smells Like Tape Spirit", a już szczególnie kompozycja tytułowa, ale materiał niestety nie zdobył takiej popularności, na jaką zasługuje. Zaowocowało to wyjątkowo małą frekwencją numerów zeń za różnorakich wrzutach i Jutubach, więc nie miałem za dużego wyboru. Padło na "Newcomera". Świetna rzecz.

4. Groove Armada – History


Powoli zaczynamy iść w depresyjne klimaty. Niemal wszyscy moi znajomi uważają "History" za wesoły kawałek, ale dla mnie to definicja nieprzeniknionego smutku. Nie wiem, skąd mi się to bierze. Może z faktu, że jestem melancholikiem (poważnie) i w muzyce tysiąc razy bardziej wolę smutek niż wesołość? A co do samego zespołu – bardzo niedobrze, że zawiesili działalność koncertową, bo występy mieli świetne.

5. Emilio Rojas – Keys to the City


Odlatuję. Jeden z tych kawałków, których mogę słuchać absolutnie w kółko i mam pewność, że NIGDY mi się nie znudzą. Niesamowity klimat nocy to jest to, co Noidy lubią najbardziej. Mocny bit i mocny refren też. Stereo miłym dodatkiem. Czyżby kawałek idealny? Nie, ale brakuje bardzo niewiele. Może trochę więcej smutku.

6. Avenged Sevenfold – So Far Away


Umarł im perkusista i powstało takie cudo. A7X niestety nie zdążyło się wbić ze swoim "Nightmare" do mojego rankingu najlepszych płyt 2010, bo po prostu za późno to sprawdziłem. Szkoda, bo załapałoby się bankowo. Cholernie mocny album, na którym obok thrashowych rozpierdoli znajdują się takie perełki jak "So Far Away".

7. Greg Perry – Will she meet the train in the rain


Serious shit. Top10 najważniejszych numerów w moim życiu. "Will she meet the train in the rain" ubóstwiam, kocham, uwielbiam, czczę, oddaję szacunek, i tak dalej. Magiczne (PIĘKNE!) sześć minut pochodzące z bardzo fajnego albumu "One For The Road", rocznik '75. A więc Jim Croce już nie żyje.

8. Neo Retros – The Sandman


Najnowszy utwór w tej dyszce. 2011. Neo Retros wydają debiutancki album "Listen To Your Leader". Kilka tygodni później eNoiDe jest pewien, że niniejsza płyta wyląduje w podsumowaniach roku. Nie ma ŻADNYCH wątpliwości. "The Sandman" jawi się jako najlepszy track Neoretrosów – powolny, z dodatkiem kochanej gitary, oparty na cudownej melodii. No i melancholia intensywna jak mało gdzie.

9. Ice Cube – Take Me Away


"Take Me Away" pochodzi z wydanego w 2008 "Raw Footage", który powszechnie został uznany przez CBOM (Centrum Badania Opinii Mojej) za BZBA (Bardzo Zajebisty Bangerowy Album). Kończy się jednak bardzo smutno, ale w dobrym tego słowa znaczeniu. Do dzisiaj pamiętam pierwszy kontakt z "Take Me Away", znaczy pamiętam na tyle, na ile pozwoliła mi gruba warstwa podłogi nade mną, gdyż wbity w nią zostałem.

10. Megadeth – This Day We Fight!


Myśleliście, że już do końca będzie depresyjnie i melancholijnie? No proszę Was, przecież gitarowe nakurwianie też bardzo lubię. Musiał się tu znaleźć przynajmniej jeden metalowy rozpierdalator. Więc jest - "This Day We Fight!". A skoro to już ostatni numer, serdecznie dziękuję wszystkim czytającym (może nawet słuchającym?) za wytrwanie do końca. Podobało się? Hate me now.

Asian Dub Foundation - zajebista sprawa. Z miejsca stałem się fanem Asian Dub Foundation. Kupię płytę tego, wierzę. Jim Croce - pierwszy raz słyszę typa. Przyjemne bardzo, ale żeby osobiste TOP10? Wojtek Mazolewski Quintet - wrzucanie na Wrzutę nie jest trudne, serio. A co do muzyki - no nie wiem, nie odleciałem. Groove Armada - ani to smutne, ani wesołe. Całkiem dobre, ale wielkich zachwytów nie podzielam. Emilio Rojas - kawałek jakich wiele, nic ciekawego. Avenged Sevenfold - w Kulcie też umarł kiedyś perkusista i taka perła nie powstała (bo "Komu bije dzwon", wedle niektórych "kawałek o Szczocie", powstał jeszcze za jego życia, z tego co pamiętam). Bardzo dobry numer, też muszę sprawdzić ten zespół. Greg Perry - mega rzecz. Kto to samplował i gdzie? Piękne, piękne. Neo Retros - bardzo przyjemne. Ciepły wokal pani z Neo Retros przypomina mi trochę śpiew Reety-Leeny Korholi z Husky Rescue, a to już duże wyróżnienie. Ice Cube - o jeju, jaka nuda. Megadeth - potwierdzam, jest rozpierdol. Pozdro Noid, nagramy coś, wierzę.

Hip Hop Kemp make some fuckin' noise!!!11


O 4:00 pobudka. 4:45 wsiadam w autokar i jadę do Hradeć Kralove. Na Kempa.

Po co? Głównie, żeby zobaczyć Hocus Pocus i Looptroop, sprawdzić, jak przez międzynarodową publikę przyjmowani są polscy artyści oraz poczuć ten klimat, o którym w ciągu kilku ostatnich lat tyle usłyszałem. Method Man & Redman, M.O.P., Pharoahe Monch, Mayer Hawthorne? Nigdy tego nie słuchałem. Ale skoro już tam będę, to pójdę, zobaczę i posłucham. I może skończy się tak, że parę miesięcy później kupię ich płytę.

Z polskich raperów najbardziej cieszę się z Tetrisa. Nie wiedziałem, że będzie grać, gdy kupowałem bilet, więc jaram się tym bardziej. Zwłaszcza, że dla mnie Tet to absolutna czołówka krajowej sceny. Powiedzmy: TOP3. Dzisiaj Wudoe napisał na Facebooku, że wspomoże Adama na Kempie. Jeszcze lepiej. Poza tym - Grubson. Pierwsza płyta jakoś mnie nie porwała, drugiej w ogóle nie znam, ale słyszałem, że koncerty konkretne, więc nie przegapię. No i Mes, znów polskie TOP3. Klasa sama w sobie, nie zawiodę się. Parias? Pójdę, choć z obawą, że usnę.

Wyjeżdżam jutro, wracam w niedzielę. W tym czasie na blogu nie będzie nic. Żadnych wpisów. Zero. Wybaczcie, nic nie przygotowałem. Po Kempie, może już w niedzielę, ruszam z drugą edycją Gustoprześwietlacza. Gustoprześwietlacz 2.0, a w nim bloggerzy i dziennikarze-amatorzy (choć, może, nakłonię jakiegoś profesjonalistę). Moi znajomi, którzy się nie załapali do pierwszego Gustoprześwietlacza, już raczej się nie pojawią. Jako pierwszy swoją dziesiątkę przedstawi Noid. Nie muszę chyba tłumaczyć, dlaczego właśnie on będzie otwierał nowy cykl. Nie myślcie jednak, że ograniczę się do zaproszenia swoich ziomków, komentujących moje wypociny na bieżąco. Będzie różnorodnie, a już na pewno nie zabraknie tych, którzy parają się czymś innym niż pisaniem o muzyce. Tacy bloggerzy-rysownicy dla przykładu. Więcej nie powiem, może kogoś zaskoczę (choć ogólnie blogrollka z lewej strony będzie rządzić i dzielić).

Od Przystanku Woodstock trochę przystopowałem z poznawaniem nie-nowości. Ot, jakiś Motörhead (dobre) i Sigur Rós, które mnie kompletnie nie porwało. Zasypiałem przy tym jakieś 6 miliardy razy, a jeszcze nie zdążyłem ogarnąć wszystkiego, co mam. Kupiłem sobie "Toxicity" System of a Down. Już najstarsi górale mówili za młodu, że to mega album. No i po Woodstocku Luxtorpeda, Buldog i Łąki Łan na zmianę, przez parę dni. O tym ostatnim zresztą napisałem. No i "A pamiętasz jak?" na winylu, ale o tym też już wspominałem.

MyBand wysłał mi do recenzji 2 krążki. Właśnie leżą tu, przede mną, na biurku. Nowe NaPszykłat (trochę meczące) oraz "PraWFDepowiedziafszy" Warszafskiego Deszczu (średnia krajowa + wybijające się outro). Aha, zapomniałbym. Jeszcze mixtape Solara i Białasa (słabo).

Ale o tym wszystkim jeszcze napiszę. Po Kempie. Do zobaczenia w Hradeć Kralove!!!

Przez dyskografie: Tetris


Tetris
Naturalnie
self-released, 2004

4.0

Klasyczna epka z podziemia, dzięki której raper z Siemiatycz stał się kimś więcej niż bitewnym MC z sukcesami. Tetris na "Naturalnie" pokazał swoją wszechstronność, udowadniając, że jego skillsy nie kończą się wyłącznie na piekielnie mocnych punchline'ach. Że w jego głowie wręcz roi się od pomysłów na kawałki. Każdy znajdzie tu innego faworyta: dla jednych będzie to dynamiczny storytelling ("Magnum"), dla innych lovesong nagrany dla publiczności ("Tymy") lub świetnie poskładany utwór tytułowy. Dla mnie rządzi autobiograficzna "Pamięć" - najlepszy tego typu numer w polskim hip-hopie. Niedawno "Naturalnie" doczekało się fizycznego wydania. Po 7 latach! Trochę szkoda, że dopiero teraz - materiał zdążył się nieco zestarzeć. Ale i tak - musisz to znać.


Tetris & DJ Tort
Stick2MyNameRight
Re4mat, 2009

3.5

Internetowy mixtape zapowiadający pierwszy legalny longplay. Bity kradzione od Statik Selektah, a na nim niewymuszona nawijka Tetrisa. I w tym jest moc. Kiedy "Stick2MyNameRight" wychodziło, zapętlałem, ile wlezie. A do takich numerów jak "Czekałem długo" i "Nie przestawaj" wracam regularnie, przynajmniej raz w miesiącu. Mixtape niewątpliwie zaostrzył apetyt przed wiecznie przekładaną premierą "Dwuznacznie". Wysoka forma Tetrisa wskazywała, że legalny debiut rapera nie tylko będzie udany, ale też migiem strąci z piedestału wszystkich starych wyjadaczy.


Tetris
Dwuznacznie
Re4mat, 2009

4.0

Eksplozja talentu wolnostylowca z Siemiatycz miała miejsce, ale przybrała ona nieco inną formę, niż wszyscy się spodziewali. Znów, jak na "Naturalnie", wszechstronność. Dlatego wielu narzekało, że "Dwuznacznie" to mniejsza bomba od "Stick2MyNameRight", że Tet jakby schował pazur. Oczywiście to zwykła krótkowzroczność. Wejście na legal jest tak konkretne, że wielu starszych stażem mainstreamowców momentalnie podkuliło ogon. Tu jest i imprezowy hicior, i storytelling na wypasie, i coś do pokminienia, i do wychillowania lub śmiechu. Różnorodność jak na składance, którą umiejętności Tetrisa trzymają w stalowych ryzach, narzucając albumowi spójność. Płaczę tylko za brakiem kontynuacji mojej ulubionej "Pamięci", ale - umówmy się - takiego jointa skręca się tylko raz w życiu.


Tetris
Shovany Mixtape vol. 1
Re4mat, 2009

3.5

W 2009 Tet nie próżnował. 1 longplay i 2 mixtape'y w ciągu 12 miesięcy, to wynik, którym na polskiej scenie, licząc tylko tych najważniejszych graczy, może pochwalić się jedynie Tede. Tyle że rymy Jacka bankowo raziłyby wrodzonym niechlujstwem. Adam z fuszerką nigdy nie spółkował, co pierwsza część "Shovany'ego" tylko potwierdza. Bity z płyt Jaya-Z wykorzystał w sposób pierwszorzędny, jak zwykle rażąc kapitalnymi konceptami. Doskonałe bragga, pomysłowa rozprawa z hejterami i przystępne podsumowanie roku (przez Hip Hop Kempem polecam "sierpniową" zwrotkę) to tylko niektóre z nich. Tak, "Shovany Mixtape vol. 1" to jak zwykle Tetris-wszechstronny.


Tetris
Shovany Mixtape vol. 2
Re4mat, 2010

3.5

Adam Chrabin i kradzione bity z klasyków Jaya-Z po raz drugi. W dodatku, całkiem inaczej. Na "jedynce" Tet płynął właściwie, poza jednym numerem, solowo. Tu goście są w prawie każdym utworze, co ciągnie za sobą klasyczne plusy i minusy. Jeden jest za słaby w uszach i mocno odstaje od gospodarza, drugi przyjechał na featuring z całkiem innej, niepasującej parafii, a trzeci ubarwia kawałek tak znakomicie, że aż żal, że tylko jeden. Najczęściej goście potrafią jednak dostosować się do poziomu Tetrisa. Najlepsi? Cira i Reno. Nieporozumienia? Diox i Rak, ale w ich zwrotkach przecież o co innego chodzi. Ociupinkę gorsze od części pierwszej. Ale tylko ociupinkę.

Przez dyskografie: Hocus Pocus


Hocus Pocus
73 Touches
On And On Records, 2005

4.5

Nie jest to wprawdzie debiut 20syla i spółki, ale pierwszy, naprawdę liczący się album w ich dyskografii. Wcześniejsze spływają po słuchaczu jak chłodny deszcz w ciepłe, letnie popołudnie - na chwilę bardzo przyjemne, ale na dłuższą metę denerwują. Z "73 Touches" jest inaczej. Tu miłe melodie nie nużą nawet po 4 latach słuchania, co akurat wiem z własnego doświadczenia. Świetnie wyważony album pełen zarówno nut chilloutowych, jak i funkowych, podrywających do tańca jointów. Kilka hitów, które złotymi zgłoskami wpisały się do historii europejskiego rapu - wspomnę tu tylko "J'attends" i nagrane wraz z The Procussions "Hip hop?". No i 20syl, człowiek renesansu w dziedzinie hip-hopu. Nie dość, że recytuje tym swoim pięknym głosem, to jeszcze produkuje bity z takim smakiem i poczuciem estetyki, że trudno znaleźć na Starym Kontynencie drugiego, porównywalnego klasą zawodnika. Prawdziwa rewelacja.


Hocus Pocus
Place 54
On And On Records, 2007

4.5

Na dobrą sprawę: to samo, co 2 lata wcześniej. Zwycięskiego składu się nie zmienia, czy jakoś tak. Ale wiecie jak to w muzyce bywa - nagra ktoś 2 takie same płyty i już podnoszą się głosy, że artysta XY (tudzież O.S.T.R.) rozmienia się na drobne, odcina kupony, tworzy po linii najmniejszego oporu. I zazwyczaj jest to prawdą. Ale nie w przypadku Hocus Pocus. Ta sama recepta na sukces sprawdza się wielokrotnie: trochę jazzu na rozluźnienie, trochę funku do pobujania, 2 hity na europejską skalę ("Mr tout le monde", "Smile") i 20syl w cudownej formie. To wystarcza. Znów piękny album. Tak piękny, że spałbym z nim i tuliłbym się do niego w nocy, gdybym był tylko małą dziewczynką. Must have.


Hocus Pocus
16 pièces
On And On Records, 2010

4.5

Once again. Serio. Ponownie ten sam przepis i ponownie album tak genialny, że głowa mała. Nie wiem, jak to 20syl robi: czy to niebywały talent, czy doskonale dobrane inspiracje, czy może francuskie powietrze. Nie chcę znać prawdy - ważne, że mu wychodzi. Jedyne co się zmienia z płyty na płytę to dobór gości. Okej, na wszystkich jest ktoś z The Procussions, ale poza tym zestaw featuringów na każdym kolejnym krążku jest po prostu lepszy. "16 pièces" to m.in. czołówka francuskiej sceny - Akhenaton z IAM w singlowym "A Mi-Chemin" i Oxmo Puccino w najlepszym na płycie "Equilibre" - oraz Alice Russell, brytyjska piosenkarka soulowa. Nie znasz tej płyty - nie znasz życia. Jak można dostrzec piękno świata, nie słuchając nigdy "16 pièces"?

Łąki Łan - ŁąkiŁanda (2009)


Łąki Łan
ŁąkiŁanda
EMI Music Poland, 2009

4.0

To był najlepszy koncert XVII Przystanku Woodstock. Nie Gentleman, nie Helloween, nie The Prodigy, tylko Łąki Łan. Z tej okazji: recenzja ostatniego wydawnictwa od najbardziej owadzich muzyków w polskim show-biznesie.

Pierwsza płyta zespołu, nazwana po prostu "Łąki Łan", to - za wyjątkiem punkowego "Szopingu" - funkowa bomba pełną gębą. Jakiekolwiek szufladkowanie "ŁąkiŁandy" jest już jednak krzywdzące. To energetyczna mieszanka stylów wszelakich, choć - nie da się ukryć - niemal wszystko kręci się wokół funkowego podejścia do gitary basowej. Ale poza tym - pełen misz-masz, pełna dowolność. Elektroniki od cholery - czasami można się wręcz zastanawiać, czy to jeszcze Łąki Łan, czy już może DJ Tiesto. Stop. To zawsze Łąki Łan. Jedyny, unikalny, niepowtarzalny i niepodrabialny Łąki Łan. Żaden funk, żadne electro. Łąki Łan - muzyka prosto z pola, prosto z serca, która równie dobrze mogłaby powstawać na skrzypcach, dudach i ukelele. Nie chodzi o środki. Chodzi o sposób ich wykorzystania, pomysł na siebie. To odróżnia Łąki Łan od otaczającego nas zewsząd szajsu współczesnej popkultury.

Zatem oryginalni i wyjątkowi. Także w tekstach. Nie żeby górnolotna poezja - co to, to nie. Prędzej droga Warszafskiego Deszczu. Tu nie ma przesłań, ich nigdy nie było, weź przestań, nigdy nam o to nie chodziło. Słuchając "ŁąkiŁandy", nie zbliżysz się z Bogiem, nie odnajdziesz ścieżki ku wiecznemu szczęściu i nie dowiesz się, co jest sensem Twojego życia. To ma głową kiwać. Jak WFD właśnie. Tyle że kiwa nie tylko głowa, ale wszystkie ludzkie kończyny. A na koncercie - stawiam garść Skittlesów, sześciopak Frugo, czy czego tam, dzieciaku z Kwejka, sobie życzysz - pogo pod sceną murowane.

Jeśli jednak jakieś wyższe przesłanie w tekstach jest zawarte, coś ponad dobrą zabawę, to wiedzą o tym tylko muzycy Łąki Łan. Słuchaliście "Big Batona"? Spróbujcie zrozumieć coś więcej niż refren. I co, nie bardzo? A widzicie. Oni nie są nienormalni, oni nie są nawet chorzy umysłowo. Oni są zdrowo popierdoleni. I - co najważniejsze - potrafią przełożyć to na świeżą, zdrowo popierdoloną muzykę. W tym dobrym znaczeniu, rzecz jasna. Do pełnej ekstazy brakuje tylko jednego: lepszego rozłożenia utworów na płycie. Cztery pierwsze numery pozostawiają człowieka w takim energetycznym szoku, że wystawiłby maksymalną ocenę bez zająknięcia. Później tempo troszkę siada. Oczekuję, że następny album wywróci moje spojrzenie na muzykę do góry nogami.

Przez dyskografie: Looptroop (Rockers)


Looptroop
Modern Day City Symphony
David vs. Goliath, 2000

3.0

Pierwszy kompakt Looptroopów (wcześniej Szwedzi wypuszczali kasety, ale to zupełnie inny rozdział w historii grupy, moim zdaniem nie warty opisywania). Wielu powie, że klasyk, że lepszy od późniejszych dokonań Promoe i spółki. Ja się z tym nie zgadzam. Wiadomo, "Modern Day City Symphony" trzyma poziom, nie ma tu większych wpadek, ale poza ramy "mocnego średniaka" ani przez chwilę nie wyskakuje. Czegoś tu brakuje. Nie wiem, przeboju? Niby do tego miana aspiruje "Long Arm of the Law", ale porównując z późniejszymi hitami Looptroopów... Nie, to nie to. Ktoś, kto słuchał w dzień premiery, mógł być zachwycony. Dziś powinien pozostać mu jedynie zwykły sentyment - innych powodów do westchnień nie widzę i nie słyszę.


Looptroop
The Struggle Continues
David vs. Goliath, 2002

4.5

Płyta, po której wydaniu zjawisko "Looptroop" eksplodowało na dobre. Bardzo melodyjna, pełna śpiewanych partii. Hip-hopowym ortodoksom niekoniecznie to przypasowało, ale miniony czas pokazuje, że racja stoi po stronie entuzjastów "The Struggle Continues". Klasyk europejskiego rapu, dla wielu najważniejsza pozycja ze Starego Kontynentu. Przebojowe podkłady Embee'ego i kilka Hitów przez wielkie "H" z "Don't Hate the Player" i "Bandit Queen" na czele. Produkcja i rap na światowym poziomie. Album, który po prostu trzeba znać. Promoe, Embee, Cosmic i Supreme - czapki z głów!!!


Looptroop
Fort Europa
David vs. Goliath, 2005

3.5

Można powiedzieć: powtórka z rozrywki. "Bezpiecznie" wyprodukowany album, stylistycznie nieodbiegający od "The Struggle Continues" (Embee poszalał tylko w intrze, robiąc z piłeczką pingpongową takie rzeczy, że oczy same wyskakują z orbit). Trudno jednak nie zauważyć, że tym razem jest to znacznie bardziej zaangażowany materiał. Promoe, Cosmic i Supreme rozprawiają się tu m.in. z George'em W. Bushem i kondycją współczesnej Europy. Cierpi na tym przebojowość wydawnictwa - poza kawałkiem tytułowym, który moim zdaniem nawet przebija najlepsze numery z "The Struggle Continues", nie ma tu żadnych hitów.


Looptroop Rockers
Good Things
David vs. Goliath, 2008

4.0

Szeregi grupy opuszcza Cosmic, a nazwa Looptroop zostaje wzbogacona o jeden człon, który bardziej kojarzy się z ekipami grającymi reggae niż składami stricte hip-hopowymi. Tyle że Szwedzi tą płytą udowadniają, że nie są już składem stricte hip-hopowym. Nie skręcają też w uliczkę z z jamajskimi brzmieniami. Zmian w ich muzyce trudno jednak nie zauważyć. Album jest bardzo przebojowy. Na "Good Things" banger leży przy bangerze, dosłownie! Embee z gracją miesza tu gatunki - jego najpoważniejszym wybrykiem jest hit "Naive", gdzie sprytnie łączy klasyczny, looptroopowy rap z house'owymi dźwiękami. Krążek, który weźmiecie na jakąkolwiek imprezę, puścicie i nie będziecie musieli się wstydzić.


Looptroop Rockers
Professional Dreamers
David vs. Goliath, 2011

4.5

[KLIK]

V/A - A pamiętasz jak? (2011)


V/A
A pamiętasz jak?
KOKA Beats, 2011

3.5



[KLIK]

Słowo na piątek

Gdy piszę te słowa, jest wtorek. Kiedy je czytacie, jest piątek, a ja siedzę na Woodstocku, w Kostrzynie nad Odrą. Może już nie żyję. Ale mamo, tato! Nie martwcie się, wszystko jest w porządku!

Jak widzicie, małe zmiany na blogu zaszły. Inaczej wygląda. Lepiej, czy gorzej? Dla mnie lepiej. W rozdzielczości 1680x1050 wygląda kozacko. Jeśli macie jakieś problemy, uwagi, cokolwiek - piszcie.

I za nowym wyglądem parę usprawnień. Choćby - oceny przy recenzjach. Tak wiem, teraz będzie więcej kontrowersji i tak dalej, ale chyba tym lepiej. Gdy piszę te słowa, jeszcze nie wiem, czy zdążyłem w zakładkach (tam u góry, takie drobne) umieścić 2 spisy recenzji: jeden alfabetyczny, drugi wg not. Właśnie w tym drugim wytłumaczona jest / będzie skala ocen. Tak to sobie wymyśliłem, że chyba będzie przejrzyście. Zamierzam też walnąć gdzieś spis płyt, które chętnie od kogoś, po okazyjnej cenie, odkupię. A nuż ktoś przeczyta!

Na MyBand już się rozhulałem. Wziąłem akredytację na Reggae Intro '360 w Gorzowie. W sumie, nic nowego, bo i z bloga (jeszcze na lite-lite) tak kiedyś robiłem, ale darmowy koncert to, wiadomo, bardzo fajna sprawa. No i ile śmiechu, gdy znajomi pytają, czy możesz ich zaprowadzić do Gutka: - Nie, nie mogę kurwa. Wypierdalać.

Co się przewinęło przez playlistę w ostatnim czasie? Wiele dobrego. Przede wszystkim: The Clash. Płyty "The Clash", "London Calling" i "Combat Rock". Szczególnie dwie pierwsze warte uwagi. A takie utwory jak "London's Burning", "London Calling" i "The Guns of Brixton" po prostu trzeba znać! Aż sobie przypomniałem polską wersję tego pierwszego w wykonaniu Kazika (wtedy chyba jeszcze Polandu) i tego trzeciego w wykonaniu Pidżamy Porno. Słuchajcie The Clash, bo dobre jest, serio.



Poza tym? Pink Freud. Krążki "Punk Freud" i "Monster of Jazz". Też mega. Podobne trochę do "Rozmów s catem" Mazzolla, Kazika & Arhythmic Perfection. Yass, czy coś. Tylko Wojciech Mazolewski i spółka grają lepiej, fajniej, ciekawiej, milej dla ucha. Nie każdy z tym sobie przybije piątkę, ale dobra rzecz, uwierzcie.

I jeszcze Luciano Pavarotti. Nie żartuję. Album "The Duets". Tenor i gwiazdy światowej sławy. Elton John, Brian Eno, Bono, Mariah Carey, Frank Sinatra, Sting, Eric Clapton i tak dalej, i tak dalej. Takie oderwanie od muzyki rozrywkowej, ale nie do końca.

Kto oprócz tego? Teraz ucieszę hip-hopowe głowy: DJ Shadow. Płyta "Endtroducing...". MA-SA-KRA. I tyle powiem.

A w chwili gdy piszę te słowa, słucham Iron Maiden i AC/DC. Nawet nie wiedziałem, że ci drudzy są z Australii. I ja prowadzę bloga muzycznego? Epic fail, facepalm, ROLFMAO. Do usłyszenia.

Samplimagia #2

Czyli kto, gdzie i czego użył. Dwie ciekawostki. Na początek Kubson:



A teraz Cantoma. Taki chilloucik, downtempo, które całkiem przypadkowo znalazłem na składance "Nastaw się na chillout vol. 3":



Prawda, że brzmi podobnie? A właściwie: tak samo? Dobrze, że Kubson nie tworzy mainstreamowego rapu w Stanach, bo by się do końca życia nie wypłacił. ;-)

Kolej na Sade. "Mr. Wrong" z albumu "Promise" z '85 roku:



Ładne, co nie? Zestawcie go z kazikowym szlagierem, "Spalam się":



Musieliście to wyłapać, MUSIELIŚCIE. Jeśli nie, polecam wizytę u laryngologa.

Garść blendów od Noida


Noid zrobił trochę blendów. Ze dwa tygodnie temu, ale dopiero teraz je przesłuchałem. I warto. Nowym Tłustym wprawdzie nie jest, ale "Portifmao" Tetrisa na podkładzie "Electric Boogie Riddim" brzmi przekozacko! Sprawdźcie to.

[KLIK]

Reggae Intro ’360 (30.07.2011, Gorzów Wielkopolski)



[KLIK]


fot. Joanna Lodzińska

NaPszykłat - Brudne Zwierzaki (2008)


NaPszykłat
Brudne Zwierzaki
Dzikie Świnie, 2008

4.5

Z cyklu: "dobry zakup za 10 zł" (polecam sklep z używanymi płytami, filmami i grami koło Starego Browaru w Poznaniu). Hip-hop tak niszowy i tak dziwny, że poznali się na nim jedynie Czesi i Słowacy. W naszym kraju raczej nieznane. A szkoda.

"Brudne Zwierzaki" pokazują, jakby brzmiało Łąki Łan, gdyby porzuciło owadzie stroje i zajęło się rapem, po drodze spotykając wypadkową Kalibra 44 z "Księgi Tajemniczej" i "W 63 minuty dookoła świata". Niemożliwe? Wystarczy posłuchać: "Plenuum" to funk z pola pełną gębą (tyle że zamiast funku - hip-hop), z kolei "Czek 23" jak nic przypomina K44 z drugiej płyty. Największy wpływ jednego i drugiego słychać jednak w "Przydawajsie", które zaczyna się niczym co drugi numer Łąki Łan, później stając się bardziej mrocznym, absurdalnym i tajemniczym kawałkiem - i tu skojarzenie z "Księgą Tajemniczą". Nie brak też odwołań do "W 63 minuty dookoła świata" - Ansman i Pjernik bawią się słowem z gracją godną Daba, Magika i Joki.

Na tej krótkiej, złożonej z sześciu numerów epce wyłamuje się tylko ostatni numer, "Tabula". A i on nawet nie do końca, bo Łąki Łan i K44 czuć tu nieprzerwanie. Ale dochodzi jeszcze flow jak u Ema z koszalińskiego Bla-Bla, niezrozumienie w roli głównego bohatera jak w 1/4 utworów Łony oraz natłok informacji jak w "Headlines" Kazika. Słowem, pięciu artystów w jednym miejscu, choć - na dobrą sprawę - bardziej wprawne ucho naliczyłoby ich więcej. NaPszykłat nie wzięło tytułu tak całkiem od czapy.

Najlepsze jest jednak to, że nikt na "Brudnych Zwierzakach" nikim i niczym się nie inspirował. To przyszło samo z bardzo bujnej wyobraźni. Dlatego też moje poszukiwania błyskotliwych porównań można bez żadnych skrupułów wrzucić do kosza jak Ray Allen. To oryginalny, alternatywny hip-hop uodporniony na wszelkie schematy. I tego się trzymajmy. Jeśli kiedykolwiek przez myśl Ci przeszło, że nowe płyty Zeusa i Mesa są nowatorskie, to lepiej posłuchaj "Brudnych Zwierzaków". Dopiero NaPszykłat poda Ci odpowiednią definicję tego słowa.