Kult
MTV Unplugged
SP Records, 2010
3.5
Musiało minąć 21 lat, żeby grupa Kult postanowiła ponownie nagrać płytę koncertową. Złe doświadczenia wynikające z wydania albumu "Tan", będącego zapisem dwóch występów, które odbyły się 1 i 2 lipca '88 roku w warszawskim Remoncie, sprawiły, że zespół Kazika Staszewskiego, a w dużej mierze sam Kazik, nie mógł przekonać się do takiej formy prezentowania swoich umiejętności gry na żywo i to mimo tego, że, wedle obiegowej opinii, Kult jest zespołem stricte koncertowym, pokazującym swoje najlepsze i najpełniejsze oblicze właśnie podczas występów przed publicznością. W końcu ten przeogromny potencjał zauważył ktoś, kto zdecydował się zrealizować coś, co zrealizowane powinno być już dawno. Płyta koncertowa Kultu stała się faktem. Co ciekawe, podobnie jak "Tan" znacząco odbiega od tego, co grupa tak naprawdę pokazuje podczas swoich występów. Tym razem był to jednak efekt zamierzony - format "MTV Unplugged" zobowiązuje.
Co spowodowało, że mimo swoich awersji Kult zdecydował się na nagranie takiego krążka? Powody można wymieniać bez końca: muzycy dojrzeli do tego pomysłu, Kazikowi udało się nagrać udaną płytę koncertową z KNŻ, co dało mu do myślenia. Oprócz tego, nie bez znaczenia okazało się wsparcie MTV, które na pewno wspomogło zespół w okiełznaniu wielu technicznych zawiłości - specom z muzycznej stacji znanym doskonale, ludziom związanym z Kultem i SP Records tylko w teorii. Poza tym, repertuar formacji obecnie jest bez porównania bogatszy niż 21 lat temu. Dziś Kazik z zespołem może zapełnić dobrymi piosenkami trzygodzinny występ, w dodatku nie powtarzając takiego samego zestawu na każdym koncercie. W '88 roku było to niemożliwe.
Koncert odbył się pod koniec września w warszawskim Teatrze Och. Swoją drogą, lokalizacja bardzo ciekawa, choćby zważywszy na to, że miejsca dla publiczności znajdują się z dwóch stron sceny umiejscowionej w centralnym punkcie sali (przynajmniej tak było podczas kultowego występu). W związku z pojemnością teatru, na koncert mogła przyjść zaledwie garstka, porównując do normalnych muzycznych eventów z udziałem zespołu Kazika, fanów. Fanów? W pewnej części tak, lecz przez to, że koncert nie był biletowany, a wejściówki można było jedynie wygrać w konkursach organizowanych przez m.in. SP Records i polski oddział MTV, w Teatrze Och pojawiło się też pewnie trochę przypadkowych osób. Wszystko to złożyło się na pewną specyfikę tego występu, tak odległą od tego, co Kult pokazuje choćby na "Pomarańczowej Trasie".
Koncert przyjął charakter czegoś w rodzaju benefisu, choć przecież ani Kazik, ani jego zespół nie obchodzą w tym roku żadnego, okrągłego jubileuszu. Było oryginalnie, kameralnie, nietypowo i... wzniośle - atmosfera trochę przypominała to, co działo się podczas słynnego "koncertu życzeń", który odbył się z okazji XXV-lecia Kultu na antenie radiowej "Trójki". Po środku tego wszystkiego siedział Kazik, wyglądem i zachowaniem trochę kontrastujący z otoczeniem. Gruby, niechlujnie ubrany (widoczna gołym okiem, obecna na co drugim kadrze dziura w t-shirce wielkości dwuzłotówki), kręcący się w kółko na swym krześle obrotowym (acz taki był chyba zamysł reżysera przedstawienia) i wykonujący przedziwne, często obrzydliwe miny i gesty. W dodatku mocno stremowany. Co by nie mówić, Kazik często denerwuje się w czasie koncertów, lecz podczas występu w Teatrze Och zdenerwowanie przybrało kolosalnych rozmiarów, przez co "uprawianie konferansjerki" wychodziło mu dość pokracznie. Z drugiej strony, pozytywne w tym było to, że trema nie wpłynęła na jakość wokalu i Staszewski nie próbował jej w żaden sposób tuszować - był to koncert "bez prądu" podwójnie, nie tylko dlatego, że materiał był grany w akustycznych wersjach.
Zdenerwowanie Kazika stopniowo, wraz z wykonywaniem kolejnych piosenek, zmniejszało się, choć, trzeba to przyznać, mała niepewność w głosie pozostała do końca i w niektórych momentach liderowi Kultu po prostu brakowało słów. Bawił się natomiast znakomicie w momencie, gdy odkładał mikrofon. Wokalnie popisywali się wtedy zaproszeni goście, a Staszewski mógł w tym czasie poleżeć sobie na scenie, pospacerować z walizkami między publicznością lub pobiegać i poskakać z flagą Kultu na biało-czerwonym tle. Zespół wspierali starzy, dobrzy znajomi - Dr Yry, lider El Dupy i TPN25 ("Nie dorosłem do swych lat"; mnie pozytywnie zaskoczył), Tomasz Kłaptocz, wokalista Buldoga, ex-Akurat (pewne wykonanie "Bliskich spotkań 3 stopnia") oraz zwariowany Zacier, który nie umie śpiewać, ale przyniósł kolorowe baloniki, co by osłodzić rozczarowanie ("Gdy nie ma dzieci", a jakże).
Jeśli już wywołałem temat repertuaru, należy wyraźnie podkreślić, że nie jest to do końca to, co chciałem. Trochę naiwnie oczekiwałem, że koncert "MTV Unplugged" okaże się zarazem takim "the best of" Kultu, tylko że w wersji akustycznej. Muzycy Kultu zastosowali jednak całkiem inny klucz. Wiele hitów zostało pominiętych. Nie ma "Wódki", "Po co wolność", "Krwi Boga", "Do Ani" i kilku innych przebojów, bez których normalne występy na żywo zespołu Kazika się nie odbywają. Być może chodziło o to, żeby zaprezentować utwory nie tyle mniej znane, co nie aż tak popularne, a zasługujące na pokazanie jej szerszej publiczności (tę publikę miał załatwić oczywiście kontrakt z MTV). Inna, znacznie trafniejsza hipoteza mówi, że o doborze poszczególnych piosenek decydowała łatwość przearanżowania danego numeru - w taki sposób, by można było go zagrać akustycznie. Za tą teorią przemawia choćby to, że taka "Arahja" - w połowie zagrana na samych trąbach i okazjonalnym brzęknięciu gitary - została dodana do setlisty dopiero na jednej z ostatnich prób, a "Baranka" i "Polskę" zagrano na bis właściwie ad hoc, bez żadnego wcześniejszego przygotowania. Swoją drogą wyszło bardzo dobrze, w końcu to genialne kawałki i nie mogło być inaczej.
Ich wykonanie niczym jednak nie zaskoczyło, w przeciwieństwie do tych kilku piosenek, w których pokuszono się choćby o drobną zmianę w aranżacji, dodanie jakiegoś znaczącego detalu, zastąpienie jednego dźwięku innym, bardziej wyrazistym i przy okazji bardziej "unplugged". Wspomniana "Arahja" to przykład najoczywistszy i, bez wątpienia, numer, który przeszedł największą przemianę. Spodobało mi się kilka innych pomysłów, w tym m.in. podkręcenie tempa w "W czarnej urnie" i w drugiej połowie "1932 Berlin", czy użycie dzwonów rurowych w "Komu bije dzwon" (tu jako "Komu bije dzwon czyli piosenka o Szczocie"). Wydaję mi się też, że "Zegarmistrz światła" (swoja droga, jedyny wykonany cover) zyskał trochę na przebojowości. Na zwykłych koncertach jest to pieśń melancholijna, raczej spokojna, kończąca, na przemian z "Komu bije dzwon", podstawowy set. A tu proszę, utwór Tadeusza Woźniaka był pierwszym, który w takim stopniu poderwał publiczność w Teatrze Och. Ludzie wcześniej raczej siedzieli - tu już wstali z tyłków i zaczęli reagować bardziej żywiołowo.
Kult to bodajże czwarty zespół z Polski, który MTV zauważyło i który został zaproszony do popularnego formatu (plotki o tym przedsięwzięciu pojawiały się już od jakiegoś czasu, więc możliwe jest, że zakusy tej stacji na zespół Kazika miały miejsce wcześniej, niż podpisanie kontraktu z Wilkami). Kayah i grupa Roberta Gawlińskiego to inna bajka, lecz od porównań między występami Kultu i Hey już nie uciekniemy. W kwestii wideorealizacji 3 lata różnicy między premierami obu wydań DVD zrobiły swoje - ekipa z MTV nabrała w tym czasie sporo doświadczenia i trudno tego nie zauważyć. Pod każdym innym względem Hey, niestety, przebiło Kult. Najbardziej czuć to po aranżacjach - Nosowska z kolegami poszli na całość, zapraszając cały tabun muzyków towarzyszących, m.in. skrzypków, wiolonczelistów, trębaczy, puzonistów. Kult sam w sobie ma dość rozbudowane instrumentarium, więc w sumie zrozumiałe jest to, że go jeszcze bardziej nie powiększał na potrzebę jednego występu. Niemniej, nie da się ukryć, że to Hey zaprezentowało ciekawsze i oryginalniejsze pomysły (acz za "bezprądową" i bezpardonową "Arahję" należy chylić czoła!). Poza tym, może i Yry, Kłaptocz i Zacier to sympatyczni kolesie, zwłaszcza ten ostatni, lecz Agnieszka Chylińska wraz ze swoimi fantastycznym głosem, który teraz, nie wiedzieć czemu, marnuje się w jakichś plastikowych pop-produkcjach, zostawiła całą trójkę w tyle o mniej więcej pierdyliard pierdyliardów lat świetlnych. Mało tego, nawet sama Nosowska, która zawsze piosenki po prostu wykonywała, nigdy nie nawiązując z koncertową publiką większego kontaktu, wypada może nie tyle na mniej stremowaną, co po prostu naturalniejszą od Kazika, a tego to już by się chyba nikt nie spodziewał.
Co by jednak nie mówić, te dwa kompakty i płyta DVD z koncertem "MTV Unplugged" Kultu w wersji audio i video cieszą mnie cholernie. To jest, jak mniemam, takie ukoronowanie dotychczasowych osiągnięć zespołu, a że w przyszłości najpewniej wielu ich już nie będzie, to można też ten album nazwać pewnym podsumowaniem kariery. A zatem, cały ten benefisowy charakter ma w tym wszystkim jakiś sens i wytłumaczenie. Szkoda, że nie mogłem osobiście uczestniczyć w tym koncercie. Całe szczęście, Kult zapowiedział już występy "unplugged" w całym kraju - może uda mi się wybrać na jeden z nich? Byłoby świetnie.
2 Comments
Ciekawy wpis na Blogu :)
Jeśli chodzi o podkoszulek Kazika to na pewno sam sobie taki ubrał a nikt dziury w koszulkę na siłę mu nie wcisnął.
Zgadzam się, że niestety, marzenia o 'Kult - MTV unplugged. The best of Kult' były dość płonne aczkolwiek mocno wyczekiwane. I naprawdę trudno się pogodzić, że nie można usłyszeć wymienionych przez Ciebie piosenek. Wielka szkoda. Jednak było to chyba tak samo celowe jak i łatwiejsze w aranżacji ('Krwi Boga' sobie nie wyobrażam, natomiast wspomnianą 'Wódkę' i 'Do Ani' jak najbardziej.
P.S. Ciekawy artykuł.. rozpatrzę się w całym Blogu... zaraz potem jak dopiero po raz pierwszy obejrzę Unplugged czyli za dwie godziny ;)
Peace!
taaa Hey w wersji Unplugged rozkurwiało kosmos :D