Wszyscy doskonale wiedzą, że psy szczekają, koty miauczą, krowy muczą, a bobry uprawiają beatbox, korzystając ze swojej znajomości 1000 bitów. To wiedza elementarna, której człowiek uczy się jeszcze w przedszkolu. A jakie odgłosy wydaje jelonek? Tego już nikt nigdzie, cholera, nie uczy. Kto słyszał o wykładach poświęconych komunikacji między jelonkami? Nikt? I bardzo dobrze. Bo Jelonek jest jeden. I gra na skrzypcach.
Tak nawiązując do tego, co napisałem przed chwilą. Nauczać ktoś nauczał. Konkretyzując, był to Jurek Owsiak. Jelonek wystąpił bowiem dwukrotnie podczas kostrzyńskiego Przystanku Woodstock - w tym i ubiegłym roku (parę miesięcy temu jako laureat Złotego Bączka 2009). Ale mnie rozpoznawania odgłosów wydawanych przez Jelonka nie nauczył, gdyż nie byłem obecny na jego występie. Dziś tego bardzo żałuję, bo usłyszeć te wszystkie dźwięki na żywo, to byłoby coś.
Jak wspominałem, Jelonek jest skrzypkiem. Chciałoby się napisać, że "cholernie dobrym skrzypkiem", lecz tego - na dobrą sprawę - nie potrafię stwierdzić. Nie znam się na żadnym gatunku muzyki, nawet na tych najczęściej przeze mnie słuchanych, a co dopiero mam się wypowiadać o tym, czy dany grajek technicznie zdumiewa, rzępoląc na swoim instrumencie. Z całą stanowczością mogę jednak powiedzieć, że twórczość Nigela Kennedy'ego (również faceta od skrzypiec), którego znam i z płyt, i z koncertu, podoba mi się mniej (no, jeśli chodzi o znany mi skrawek). Fakt, to inne granie, inne pomysły, inne podejście do tematu, lecz, subiektywnie rzec ujmując, wolę po prostu Jelonka.
Na czym polegają te różnice? Słychać je właściwie od razu, ale żeby to w pełni zilustrować, należy przypomnieć sobie Apocalypticę - taki fiński zespół, którego członkowie, grając właśnie na wiolonczelach, zabrali się za materiał Metalliki. I właśnie Jelonek robi coś podobnego. Tyle, że na skrzypcach. Tyle, że lepiej i ciekawiej. Poza tym gra swój materiał i nie posiłkuje się pomocą występujących gościnnie wokalistów (przynajmniej na płycie), co Apocalyptica w zwyczaju miała.
Skrzypce są tu więc instrumentem wiodącym i dominującym. Ogromną rolę odgrywa jednak ich akompaniament. Hard rockowy tudzież metalowy akompaniament. Gitara, bas i perkusja świetnie uzupełniają wyczyny Jelonka. Poszczególne utwory stają się dzięki nim jakby głębsze, pełniejsze, oryginalniejsze i bardziej zaskakujące. Ten "element zaskoczenia" robi zresztą sporo dobrego dla tej muzyki. Kawałki - zdawać by się mogło - melancholijne i spokojne w dosłownie chwilę potrafią przejść w mocne, agresywne uderzenie. I to jest fajne! (ok, może nie jest tak, że słuchacz ostrzejszego wejścia się kompletnie nie spodziewa, no ale...) Jelonek wcześniej pokazywał swoje umiejętności w takich zespołach jak Perfect, Wilki, Łzy, Closterkeller, Ankh i Hunter, lecz to właśnie granie w tej ostatniej formacji najbardziej przełożyło się na to, co słychać na debiutanckim solowym albumie.
Co tu dłużej pleść? Jelonek skrzypi. Ale umówmy się - nie skrzypi jak stare, nienaoliwione drzwi, tylko jak piękny smyczkowy instrument. W dodatku, gdy tylko się odezwie, może liczyć na odpowiedź swoich przyjaciół, innych mieszkańców muzycznego lasu (głównie tych z "metalowego podszytu")...
A mówiąc już tak kompletnie serio - zajebista muzyka. Rzadko kiedy potrafię zachwycać się dziełem instrumentalnym, dziełem bez żadnego tekstu i wokali. Jelonek jednak mnie kupił tym, że paradoksalnie jego album zawiera więcej treści, niż niejedna, przeładowana linijkami płyta. Wychodzi więc chyba na to, że czasem muzyka potrafi wyrazić więcej niż 1000 słów. A z resztą, co ja będę Wam dłużej pisał - posłuchajcie:
A Wisien był i słyszał na żywo i go dźwięki swoją siłą w ziemię wbiły. Jelonek jest niesamowity, ale 10000000% lepszy, niż z płyty (a że na płycie też jest super, to chyba w ogóle nie ma o czym mówić ;)).
2 Comments
wkleiłeś mój ulubiony numer. żałuj, że nie słyszałeś i nie widziałeś na żywo.
swoją drogą szantowa Orkiestra Dni Naszych z udziałem Jelonka - jak na szanty - daje radę.
A Wisien był i słyszał na żywo i go dźwięki swoją siłą w ziemię wbiły. Jelonek jest niesamowity, ale 10000000% lepszy, niż z płyty (a że na płycie też jest super, to chyba w ogóle nie ma o czym mówić ;)).