Żabojady kontra pepiki

W szkole luz, więc włączył się tzw. tryb podróżniczy. Byłem chwilę w Czechach.

Poza kupnem standardowych wiktuałów na granicy, tj. czekolady "Studentskiej" oraz miejscowego alkoholu w różnej postaci, nabyłem też płyty CD z tamtejszą muzyką. Upolowałem 3 kompakty hip-hopowe - 2 z tych czeskich krążków okazało się słowackimi, a na trzecim, faktycznie czeskim wydawnictwie, nie pada ani jedno słowo po czesku. Ciekawe, prawda?

Co sobie zatem sprawiłem?

1. "The Golden Touch" DJ Wicha. Pepik-producent nie tylko ogarnął rewelacyjne bity, ale też postarał się o ich znakomite, miejscami wręcz gwiazdorskie, wypełnienie. Talib Kweli. Reakwon. Lil' Wayne. M.O.P. Little Brother. Robi wrażenie. Pod względem popularności wymienieni wykonawcy przebijają "polski" szczyt marzeń (Evidence, El da Sensei, Sadat X i Keith Murray). Niby nasz kraj parokrotnie większy od Czech, ale to jednak DJ Wich miał pieniądze i odwagę, by je wydać. Proste, że "The Golden Touch" się jaram. Nie żałuję ani jednej czeskiej korony, którą na "Złoty dotyk" wydałem.

2. "Cisla nepustia" H16. Czemu to kupiłem? Nie wiem. Chyba po to, żeby nie wracać do kraju z pustymi rękoma (dziwne, absynt by nie wystarczył?!). Krążek jakiejś słowackiej "drużyny" hip-hopowej, który kiedyś dość srogo oceniłem na tym starym-starym blogu, gdzie w adresie moja ksywka była powtórzona (w ogóle, jakaś mądra głowa przekopiowała tę "recenzję" na last.fm - się zdziwiłem ździebko, no bo po co?). Tak jednak teraz słucham tego albumu i - w sumie - nie jest taki zły / koszmarny / okropny. Z drugiej strony szkoda, że nie trafiłem na wcześniejszą płytę H16 - "Kvalitny material", bo była ona zdecydowanie lepsza.

3. "Ne produkt!" Čistychova. Kiedyś (również za czasów tego starego-starego bloga, gdzie w adresie do drzewek uśmiechał się przyjazny dla środowiska myślnik), pod recenzją "Bozk na rozlúčku" Kontrafaktu polecił mi ktoś Čistychova, takiego tam słowackiego MC. Sprawdziłem dopiero po stuleciu, ale jakąś nowszą płytę - "Posledny doberman" (albo rotweiller / terrier / dalmatyńczyk). No koszmar po prostu. Chyba lepiej głosować na Kaczyńskiego w wyborach prezydenckich, niż wydawać takie krążki. "Ale "Ne produkt!" wyszedł wcześniej, więc może jest lepszy i warto posłuchać" - pomyślałem i radośnie zapłaciłem za niego w dobrym, czeskim sklepie muzycznym. Faktycznie, był lepszy. Tyle, że poza tym bez rewelacji - 14 tracków przeleciało raz dwa i jakoś nie zamierzam do nich wracać.

Także... Zakupy średnio udane... Delikatnie mówiąc. (Oj tam, przecież zawsze mogło być gorzej... Np., mogłem kupić za mało "Studenskiej", albo nabyć absynt, który absyntem jest - rzekomo - tylko z nazwy i pod względem procentowej zawartości alkoholu. A nie... To też mi się przytrafiło... Cóż, trzeba było wykazać się nie lada przebiegłością, żeby przewidzieć, że Wietnamczyk raczej pierwszorzędnego towaru nie sprzedaje...)

Całe szczęście, że w tym samym czasie, kiedy ja byłem w Czechach, moim rodzicom też włączył się tzw. tryb podróżniczy, który wykorzystali na tygodniowy wojaż do Paryża, do synusia nr 2, a właściwie nr 1, bo to on jest pierworodnym. Nie zapomnieli jednak o synusiu nr 1, a raczej nr 2, czyli - kurwa - o mnie i przywieźli mi podarek złożony z dwóch płyt. Jednej dobrej, drugiej lepszej.

Tą pierwszą było "Paris sous les bombes". Może Suprême NTM to nie IAM, ale i tak duet z podparyskiego Saint-Denis (tam gdzie leżą francuscy królowie i stoi Stade de France) trzyma fason. Nie ma tu wprawdzie czegoś równie fajnego jak "J'appuie sur la gachette", ale jest za to mocarny remix "Affirmative Action". Naprawdę mocarny. Bo nie jest to jakieś pierwsze lepsze płynięcie po tym nadzwyczaj popularnym bicie, a pełnokrwista kooperacja między Kool Shenem i Joey Starrem a samym Nasem. Wyszło zajebiście. Nie wierzycie? Przekonajcie się u dołu wpisu.

Co do drugiego, "tego lepszego" albumu, to proszę, poczekajcie chwilę - muszę na swoje miejsce włożyć szczękę, która właśnie z hukiem uderzyła o podłogę. Rodzice przywieźli mi bowiem "Diversité" Dub Incorporation. Myślę, że spokojnie mogę powiedzieć, że lubię reggae. Ale takie "wow" jak Francuzi pozostawiło wcześniej - naturalnie w mojej głowie - jedynie Groundation oraz rosyjskie Jah Division. Muzyka po prostu genialna, wręcz hipnotyzująca, a także - co się przecież nie wyklucza - przebojowa. Ok, wcześniej słyszałem już 2 pierwsze krążki Dub Incorporation, lecz nie miały one tej siły co "Diversité". Zresztą, jak już usłyszycie hit "Rudeboy" (oparty o riddim, po który sięgało później spore grono innych wykonawców), to zrozumiecie, o co mi chodzi.

Mówiąc krócej i posiłkując się popularnym obecnie, piłkarskim żargonem: Francja - Czechy 2:1. Chyba, że H16, Čistychova i absynt-nieabsynt liczyć jako bramki samobójcze. Wtedy żabojady gniotą pepików, którzy - notabene - zdobywają honorowe trafienie po udanej - puśćmy wodze fantazji - koronkowej akcji autorstwa naturalizowanych Amerykanów.

2 Comments

  • 22 czerwca 2010 16:02 | Permalink

    "Posledny doberman" (albo rotweiller / terrier / dalmatyńczyk). hehehehe

    Nie zapomnieli jednak o synusiu nr 1, a raczej nr 2, czyli - kurwa - o mnie. hehehehe

    Cóż, trzeba było wykazać się nie lada przebiegłością, żeby przewidzieć, że Wietnamczyk raczej pierwszorzędnego towaru nie sprzedaje...). hehehehe, ma się to 18 lat.

    ach, to licealne poczucie humoru... już we wrześniu je poznam

  • 25 czerwca 2010 21:28 | Permalink

    ziom wróciłem.

  • Leave a Reply