Łąki Łan
ŁąkiŁanda
EMI Music Poland, 2009
4.0
To był najlepszy koncert XVII Przystanku Woodstock. Nie Gentleman, nie Helloween, nie The Prodigy, tylko Łąki Łan. Z tej okazji: recenzja ostatniego wydawnictwa od najbardziej owadzich muzyków w polskim show-biznesie.
Pierwsza płyta zespołu, nazwana po prostu "Łąki Łan", to - za wyjątkiem punkowego "Szopingu" - funkowa bomba pełną gębą. Jakiekolwiek szufladkowanie "ŁąkiŁandy" jest już jednak krzywdzące. To energetyczna mieszanka stylów wszelakich, choć - nie da się ukryć - niemal wszystko kręci się wokół funkowego podejścia do gitary basowej. Ale poza tym - pełen misz-masz, pełna dowolność. Elektroniki od cholery - czasami można się wręcz zastanawiać, czy to jeszcze Łąki Łan, czy już może DJ Tiesto. Stop. To zawsze Łąki Łan. Jedyny, unikalny, niepowtarzalny i niepodrabialny Łąki Łan. Żaden funk, żadne electro. Łąki Łan - muzyka prosto z pola, prosto z serca, która równie dobrze mogłaby powstawać na skrzypcach, dudach i ukelele. Nie chodzi o środki. Chodzi o sposób ich wykorzystania, pomysł na siebie. To odróżnia Łąki Łan od otaczającego nas zewsząd szajsu współczesnej popkultury.
Zatem oryginalni i wyjątkowi. Także w tekstach. Nie żeby górnolotna poezja - co to, to nie. Prędzej droga Warszafskiego Deszczu.
Tu nie ma przesłań, ich nigdy nie było, weź przestań, nigdy nam o to nie chodziło. Słuchając "ŁąkiŁandy", nie zbliżysz się z Bogiem, nie odnajdziesz ścieżki ku wiecznemu szczęściu i nie dowiesz się, co jest sensem Twojego życia.
To ma głową kiwać. Jak WFD właśnie. Tyle że kiwa nie tylko głowa, ale wszystkie ludzkie kończyny. A na koncercie - stawiam garść Skittlesów, sześciopak Frugo, czy czego tam, dzieciaku z Kwejka, sobie życzysz - pogo pod sceną murowane.
Jeśli jednak jakieś wyższe przesłanie w tekstach jest zawarte, coś ponad dobrą zabawę, to wiedzą o tym tylko muzycy Łąki Łan. Słuchaliście "Big Batona"? Spróbujcie zrozumieć coś więcej niż refren. I co, nie bardzo? A widzicie. Oni nie są nienormalni, oni nie są nawet chorzy umysłowo. Oni są zdrowo popierdoleni. I - co najważniejsze - potrafią przełożyć to na świeżą, zdrowo popierdoloną muzykę. W tym dobrym znaczeniu, rzecz jasna. Do pełnej ekstazy brakuje tylko jednego: lepszego rozłożenia utworów na płycie. Cztery pierwsze numery pozostawiają człowieka w takim energetycznym szoku, że wystawiłby maksymalną ocenę bez zająknięcia. Później tempo troszkę siada. Oczekuję, że następny album wywróci moje spojrzenie na muzykę do góry nogami.
2 Comments
Doskonały album na pijane karaoke!
Dobra misja.