Relacja nieprofesjonalna, czyli HHK'11


No i po Kempie.

Podróż autokarem - szybka i bezproblemowa. Schody zaczęły się na miejscu.

ORGANIZACJA, POLE, MIASTO

Trochę po 13:00 byliśmy w Hradeć Kralove. Namiot rozbiliśmy dopiero po 20:00. Wszystko przez fatalną organizację. Najpierw - kolejka po festiwalową opaskę. Potem - kolejka do wejścia na pole namiotowe. Obie kolejki z kolejkami miały tyle wspólnego, co bigos z kuchnią japońską. Nic. Zero porządku, tłumy i "kurwa mać, ile można stać". A jak już człowiek był blisko upragnionego okienka (których było stanowczo za mało), to na dach wskakiwał jakiś Czech z obsługi, który kazał się cofać, robić rzędy i tak w koło Macieju. Zmarnowałem pół dnia, żeby zdobyć dwie głupie opaski. Więcej okienek i próba uporządkowania wszystkiego od początku wystarczyłyby, żeby obie rzeczy móc odebrać w chwilę. Aż trudno uwierzyć w to, że Czesi ciągną w ten sposób dziesiątą z rzędu imprezę.

Z kolei na polu - sanitarna masakra. Myślałem, że po zeszło- i tegorocznym Przystanku Woodstock widziałem już wszystko. Że żaden Toi Toi mnie nie zaskoczy. Na największym polskim festiwalu kible są chociaż czyszczone. Na Kempie może i są, ale w ogóle tego nie czuć (a właściwie - czuć i to mocno). Jeśli chodzi o "jedynkę", płeć męska ma oczywistą przewagę. Kiedy jednak w grę wchodzi "dwójka", dziewczyny mają lepiej. Zwłaszcza w płatnych toaletach na terenie festiwalu (20 koron) lub w publicznych WC w Hradeć Kralove. Więcej kabin, kolejka idzie całkiem chyżo. A facet stoi i czeka przez pół godziny.

A właśnie - miasto. Jakieś pół godziny piechotą od Kempa (chwilę autobusem linii 15 za 15 koron) znajduje się swego rodzaju centrum handlowe - nie galeria, tylko kilka wielkoformatowych sklepów obok siebie. Przepełniony Kempowiczami Kaufland, JYSK, Obi, McDonald, KFC, dwie stacje benzynowe i - mój ulubiony - Penny Market, coś w rodzaju Biedronki, który miał tą przewagę nad Kauflandem, że nie było w nim wielu osób, a ceny porównywalne, jeśli nie niższe. No i prawie wszędzie były darmowe toalety. I długie kolejki do nich.

Trochę dalej leży centrum Hradeć. W ostatni dzień Kempa wybraliśmy się na starówkę. Bardzo ładną starówkę. Prawdę mówiąc, w Polsce tylko Wrocław mógłby z nią konkurować. Jeśli pojadę w następnym roku, to wygospodaruje sobie tyle czasu, żeby móc dokładnie wszystko zwiedzić, bo naprawdę warto. Z toaletą na starówce gorzej - jedyny znak "WC" prowadzi przez pół miasta, a na koniec okazuje się, że kibel faktycznie jest, ale zamknięty na cztery spusty.

Prysznice? Owszem, były. Nie korzystałem, bo bardzo blisko od pola, jakieś 15 minut spacerem, znajduje się malutkie jeziorko, w którym można umyć się bez kolejek i za darmo (żetony pod prysznic kosztowały 30 koron, z czego nigdy nie miało się pewności, że automat jakiegoś nie zeżre). Oczywiście, kiedy w jednym małym jeziorze kąpie się kilka tysięcy ludzi, ciężko powiedzieć o jakimkolwiek "myciu się", ale przy temperaturze, która panowała w kempowych dniach w Hradeć (30 stopni i ostre słońce; jednego dnia dwukrotnie padał deszcz, raz grad i wiał porywisty wiatr, ale było to tylko przejściowe), skok do wody był zbawienny. Raz, dwa, trzy i pół godziny chłodu załatwione. Później człowiek szedł gdziekolwiek, znów pocąc się jak prosie. Ale po co być czystym na Kempie?

KONCERTY

Przecież na jakikolwiek festiwal muzyczny jedzie się głównie z uwagi na koncerty. I tak jest też z Hip Hop Kempem. Można pieprzyć o wyjątkowej atmosferze, tanim piwie i całkiem liberalnej polityce narkotykowej, ale większość Kempowiczów nastawiła się przede wszystkim na muzykę. Ja także.

ŚRODA

Na pierwszym z koncertów byłem jeszcze w środę. Technicznie rzecz ujmując, właściwie w czwartek (miało rozpocząć się o 23:00, zaczęło się po północy). Grał Tetris z Weną. Połączenie trochę zaskakujące, ale jak najbardziej trafione. Każdy z raperów wykonał swoje największe hity (usłyszeć na żywo "Pamięć" - wow), na koniec zostawiając wspólny numer z "Dwuznacznie" Teta - "Jeden Świat". Bardzo pozytywny, energetyczny występ. Podobało się nawet tym, którzy na koncertach obu panów bywali już wcześniej. Razem stworzyli nową jakość i, w sumie, mogliby nagrać w przyszłości coś więcej niż jeden numer.

CZWARTEK

Kolejnego dnia nic, moim zdaniem, nie przebiło reprezentantów Aptaun Records. Zacząłem, wraz z całym Kempem, na Live Stage'u, słuchając czeskiej ekipy Manzele. Rap na istrumentach. Nieudany. Ani nie było to The Roots, ani Hocus Pocus, ani nawet Afro Kolektyw. Słabizna.

Tuż po Czechach grał Gural. Nie przepadam za jego twórczością, ale ciężko odmówić mu dwóch rzeczy: rzeszy fanów i poczucia humoru. Niepotrzebnie tylko targał do Hradeć całe to swoje PDG, czyli zgraję niedorastających mu do pięt raperów, którzy trochę ciągną na jego fame'ie. A nagłośnieniu koncertu powinno się postawić internetową świeczkę: [*].

Wieczorem miał grać Mayer Hawthorne. Ale nie grał. I nie wiem zupełnie dlaczego. Mi jakoś wielce nie szkoda, bo i tak nie znam jego utworów, lecz wielu musiało to zasmucić. Zwłaszcza, że ostatnie tego dnia Odd Future to zupełnie inna jazda. Wpadłem na koniec koncertu tej bandy pojebów. Tyle właśnie mogę o OFWGKTA powiedzieć: BANDA POJEBÓW.

Jakoś w środku nocy - miła niespodzianka. Na Jah Music Reggae Station wystąpił Junior Stress. Nie wiedziałem, że daje koncert na Kempie, stąd byłem mile zaskoczony. Swego czasu solówkę Juniora, "L.S.M.", słuchałem bardzo często, więc cieszyłem się tym bardziej. Mieszkaniec Lublina zagrał bardzo fajnie, pozytywnie. Szkoda tylko, że tak późno. Nie miałem już sił, żeby aktywnie uczestniczyć w koncercie.

PIĄTEK

Drugi dzień Hip Hop Kempu, czyli trzeci mojego pobytu w Hradeć, to dzień, na który czekałem najbardziej. Występowały moje ulubione, europejskie składy - Hocus Pocus i Looptroop Rockers. Wcześniej jednak Ten Typ Mes wraz z całą Alkopoligamią. Raczej zawód. Po pierwsze, Mes był jakoś wyjątkowo nie towarzyski, a przecież kiedyś znany był z tego, że na koncertach puszcza w tłum Wódkę Gorzką Żołądkową. W Hradeć nawet nie wychodził na pomost - rozumiem, że tam gorzej słyszał bit, ale jednak na tle wszystkich innych kempowych artystów, którzy zawsze chcieli być bliżej tłumu, wypadało to dość kiepsko. Po drugie, ten sam zarzut co w przypadku Gurala: po cholerę promować na takim koncercie ziomków ze swojej wytwórni, którzy są o połowę gorsi od siebie samego? Miejsce Theodora, Stasiaka i - zwłaszcza - Wdowy na pewno nie jest na głównej scenie Hip Hop Kempu. Wiem, że Mes mógłby samemu pociągnąć całe widowisko. Szkoda, że się na to nie zdobył.

Tuż przed Hocus Pocus zagrało moje osobiste odkrycie Hip Hop Kempa - duet Beat Torrent. Tworzą go DJ Pfel i DJ Atom - 1/2 turntablismowego C2C (druga połowa to 20syl i DJ Greem z Hocus Pocus). Co grają? Hmmm... Kosmos. Dominowała elektronika, ale w ciągu blisko godzinnego show przewinął się właściwie każdy gatunek. Do tego dochodziły wizualizacje na telebimach (swoją drogą szkoda, że nie były one, tzn. telebimy, większe) oraz turntablismowe sztuczki, podkręcające publikę. Tak jak już wspomniałem - koncert Beat Torrent to największe zaskoczenie in plus festiwalu.

A Hocus Pocus? Piękny występ. Niewiele kapel na Kempie grało na instrumentach - Francuzi pokazali jak robi się to zawodowo. 20syl to super gość, w dodatku bardzo utalentowany. Rapuje, bawi się MPC-tką i gramofonem, pierwszorzędnie giba się po scenie. 20syl to kwintesencja hip-hopu - brakowało jedynie puszki z farbą w dłoni i szybko namalowanego graffiti na przywleczonej na tę okazję ścianie. Wszystko pięknie, tyle że mały niedosyt po koncercie pozostał. Dlaczego? Z kilku powodów. Przede wszystkim, publika była strasznie niekumata. Nie do końca rozumiała jazdy 20syla i nie wynikało to z bariery językowej, gdyż lider Hocus Pocus doskonale radził sobie z angielskim. Przodowali w tym, niestety, Polacy, którzy momentami zamieniali się w kompletnych buraków, wystawiając w stronę Francuzów środkowe palce i "zapraszając" na scenę kolejnego w line-upie Pharoahe Moncha. Zwykły brak szacunku dla zespołu, który dał jeden z lepszych koncertów na Kempie. Chyba nigdy nie zrozumiem takiego zachowania. Drugą sprawą była długość występu. Niecała godzina. Chciałoby się więcej. Zwłaszcza, że 20syl pomysłami na prowadzenie koncertu sypie jak z rękawa i gdyby miał tylko więcej czasu, na pewno wykorzystałby kolejne. Przecież Hocus Pocus nawet nie zagrało genialnego "Mr tout le mond", jednego z ważniejszych swoich numerów. W ramach rekompensaty na chwilę zaprezentowało się C2C. Coś niesamowitego. Jeśli Beat Torrent nazwałbym "nieziemskim", to brak mi słów na opisanie tego krótkiego show C2C. 4 ogarniętych facetów przy gramafonach i MacBookach i już powstają takie cuda, że nie mam pytań.

Pharoahe Monch właściwie mnie nie obchodził. Czekałem na Looptroop, a z rozpiski koncertów opublikowanej przed festiwalem w sieci wynikało, że Szwedzi wystąpią zaraz po Hocus Pocus, co byłoby dość logiczne. Coś się jednak pozmieniało i na scenę wyskoczył Afroamerykanin z całkiem innej beczki. Charyzma, pierdolnięcie, agresja - tym charakteryzował się ten występ. Pod sceną kocioł. Wiadomo, żadne tam pogo z punkowych koncertów, ale reakcje nad wyraz żywiołowe, zwłaszcza jak na występ hip-hopowy. Ale fanem Moncha nie zostanę. Co to, to nie.

No i Looptroop. Looptroop, kurwa, Rockers - coś, na co czekałem od kilku dobrych lat. Znów godzinka. O godzinkę za mało. Ale Promoe z kolegami dwoił się i troił, żeby w ciągu tych 60 minut zmieścić jak najwięcej, więc nie wdawał się w dłuższe dyskusje z publiką. Na pierwszy ogień rzucono materiał z "Professional Dreamers" (przepleciony "Long Arm of the Law" i małym tribute'em dla Guru). W końcu "El Clasico" zaczęło przechodzić w klasyczne Looptroopowe przeboje. Był to szybki, jednozwrotkowy przegląd. Jedna zwrotka "Don't Hate Player", jedna "Bandit Queen", jedna "Fever" i tak dalej, i tak dalej. Jak mawiają najstarsi grzybiarze: lepszy rydz, niż nic. Na koniec też miazga: "Fort Europa" i "The Building". Koncert, ogólnie rzecz ujmując, bardzo dobry. Czerwone stroje Szwedów FTW. Coś jak tutaj:



Po 4 koncertach z rzędu stwierdziłem, że lepiej odpocząć trochę dalej od sceny, słuchając występu M.O.P. (tzw. "emołpi"). Szczerze mówiąc, jakoś wiele nie zapamiętałem. No, oprócz jednego: buchające płomienie. Ognie. Jak dla mnie, mogłyby one buchać same z siebie. Po co raperzy, gdy ze sceny wyłażą ognie? Pełen czad. Później, na innych koncertach, patent z płomieniami był powielany, ale to podczas show M.O.P. zrobił na mnie największe wrażenie.

SOBOTA

Trzeciego - i zarazem ostatniego - dnia pozytywnie zaskoczył mnie Grubson. Jakoś zawsze mnie odrzucał. Ale koncert zagrał świetny. Tyle energii, że bardziej rozgarnięta widownia zrobiłaby skromne pogo. Tyle pomysłów na występ, że 20syl mógłby może nie tyle się schować, co patrzeć z podziwem i nauczyć się czegoś nowego. Nie znałem żadnego utworu (prócz genialnego "Na Szczycie"), a bawiłem się generalnie zajebiście. I pomyśleć, że po powrocie do domu włączyłem "O.R.S." i... znów mnie odrzuciło. Ciekawe, prawda?

Polską gwiazdą tegorocznego Kempa był Parias. Przynajmniej tak można wnioskować, patrząc na godzinę i dzień występu. Tragiczny wybór. O ile płyta Włodka, Eldo i Pele jest jeszcze niezła, o tyle koncert był bardzo słaby. Najwięcej szału zrobił Leszek, na wejście, grając "Jam" ze swojej ostatniej solówki. Później - coraz gorzej i coraz nudniej. "Parias" jest wybitnie niekoncertowym materiałem. Może jacyś ludzie pod sceną sądzili inaczej. W sumie, bawili się całkiem dobrze. Ale też bez tej energii co na innych koncertach (i nie myślę tylko o wykonawcach z zagranicy, ale też o tych z Polski). A że odpalono racę i Eldo tak się wzruszył, że prawie się popłakał? Pfff...

Przed headlinerami Kempa, Method Manem i Redmanem, wystąpiło Heavy Metal Kings, czyli Ill Bill z La Coka Nostry i Vinnie Paz z Jedi Mind Track i Army of the Pharaohs. Konkretny rozpierdol. Kto znał cokolwiek z twórczości obu panów, był zadowolony.

No i headlinerzy. Jak już się siedziało na Kempie, trudno było nie zobaczyć największych gwiazd. Nawet wtedy, gdy cała twórczość Wu-Tangu tobie wisi i powiewa, gdy nie widzisz w niej nic interesującego. Po tym koncercie zrozumiałem, że Method jest jeden, ale metod na prowadzenie koncertu jest wiele (wybaczcie, musiałem). Tu była pełna dowolność, swego rodzaju freestyle w scenicznych poczynaniach. Mef i Red robili co chcieli i kiedy chcieli. Występ Hocus Pocus był w 100% wyreżyserowany, wszystko działało jak w szwajcarskim zegarku. Ten wydawał się - odwrotnie - improwizowany, choć równie dobrze mógł być zwykłą, wyćwiczoną do perfekcji sztuczką. Z drugiej strony, trudno sugerować, żeby w pewnym momencie Mef i Red specjalnie wyłączyli nagłośnienie, tylko po to, żeby porozdawać wodę publice i porozwalać elementy scenicznej dekoracji. Wciąż nie kumam legendy Wu-Tangu, ale za sam luz wylewający się ze sceny i niewymuszone prowadzenie koncertu przekonało mnie do Methoda i Redmana. "Blackout 3" i "How High 2" już niedługo. Sprawdzę, na pewno.

SŁOWEM PODSUMOWANIA

Czy Hip Hop Kemp to rzeczywiście festiwal z atmosferą? Pewnie, choć akurat pod względem klimatu o wiele bardziej wolę Przystanek Woodstock. Prawda jest jednak taka, że z Kempa wróciłem w dużo lepszym humorze. Świetnie się tam bawiłem, jedząc codziennie chleb tostowy z pasztetem, pływając w mikro-jeziorze, rzucając suche żarty i chodząc na kozackie koncerty, na których często nawalało nagłośnienie. Wspomnienia zostaną na zawsze, to pewne. A czy pojadę za rok? Wszystko zależy od line-upu. Jeśli będzie taki jak w czasie X edycji, wyrzuszam jeszcze dziś.

PS Aha, kupujcie bilety na miejscu - oszczędzicie stresu i walki w kolejkach po opaski.

4 Comments

  • 24 sierpnia 2011 16:59 | Permalink

    Co do Pariasu - jesteś wybitnie czepialski. Skoro publika bawiła się bardzo dobrze, to w czym problem? Bo nie nakurwiali salt grając kawałek? Bo nie robili pięciominutowych wywodów między kawałkami? Niektórzy nie muszą tego robić. W Giżycku na Pariasach ludzie bawili się niesamowicie i z niecierpliwością czekam na ich występ w B-stok. "A że odpalono racę i Eldo tak się wzruszył, że prawie się popłakał? Pfff..." - oj Litu, nie podoba mi sie takie zimne podejście.

    Ale ogólnie spoko relacja.

  • 24 sierpnia 2011 17:10 | Permalink

    Nie pisałem, że bardzo dobrze, tylko całkiem dobrze, a to już różnica jak stąd do Zakopanego. To była polska gwiazda HHK, a wszyscy polscy artyści, pomijając Piha ['], zagrali lepiej i ciekawiej od Pariasów.

  • 24 sierpnia 2011 19:00 | Permalink

    Co do GrubSona - na drugiej solówce ma dużo bardziej chwytliwy materiał (IMO). Sprawdź w wolnej chwili ;)

  • Anonimowy
    25 października 2011 00:36 | Permalink

    kurwy co robią sobie z jeziora prysznic rozjeżdżałbym walcem, pis jou

  • Leave a Reply