Heineken Open'er Festival 2010

Mi, autorowi tego bloga, nie udało się wybrać na tegorocznego Open'era. Na największy muzyczny festiwal w Polsce pojechała za to moja dobra znajoma, Aleksandra Kałowska, która postanowiła podzielić się swoimi wrażeniami. Swoją drogą, to taka zachęta dla innych czytelników: jeśli widzieliście / słyszeliście coś ciekawego, co łączy się z muzyką i chcecie o tym napisać - powiadomcie mnie, korzystając z wybranej przez siebie opcji kontaktowych (zakładka "Kontakt"). Być może opublikuję. Tymczasem, zapraszam do zapoznania się ze spostrzeżeniami Oli odnośnie imprezy z pierwszych 4 dni lipca bieżącego roku:

(UWAGA: autorka miała bilety od drugiego dnia festiwalu, przebieg pierwszego zna zatem tylko z relacji ustnych)

Można by długo się rozwodzić nad jakością i ilością zespołów i wykonawców, którzy wzięli udział w tegorocznym Heineken Open'er Festival. Można by pisać kilometry recenzji i relacji z każdego koncertu. Można by długo marudzić na temat jakości pola namiotowego, cen biletów, cen piwa itd. Ale to wszystko można znaleźć w Internecie, praktycznie bez wysiłku. Ja chciałabym przedstawić mój, subiektywny ranking trzech najlepszych koncertów tej imprezy (lub, jak kto woli: trzech najlepszych, na których byłam) oraz parę wniosków ogólnych, nazwanych roboczo ciekawostkami przyrodniczymi.

Najlepsze koncerty:

1. Skunk Anansie. Wyobraźcie sobie dwie laski: jedna to laska dynamitu o ładunku zdolnym wysadzić pół Warszawy; druga jest ciemnoskóra, łysa i ma (jak okazało się po głębszym researchu) ponad 40 lat. Jak to połączycie, wyjdzie Wam Skin. Nędzne określenia typu "charyzmatyczna wokalistka" nie są w stanie ukazać tego, co ta kobieta potrafi zrobić na scenie. Jakby to dobrze zagospodarować, mogła by służyć za alternatywne źródło prądu. Wg mnie - najlepszy, najbardziej energetyczny koncert, jaki widziałam. Poza zwierzęcą energią bijącą ze sceny i ogólną atmosferą panującą na widowni ciekawe były drobiazgi - np. bezcenne miny panów z firmy ochroniarskiej, którzy nie za bardzo wiedzieli, jak mają zareagować w obliczu Skin rzucającej się w tłum i niesionej przez fanów na rękach.

2. Fatboy Slim. Na tym koncercie ludzie bawili się najlepiej. Czynników było wiele - wstępnie ogłoszone wyniki wyborów prezydenckich, być może fakt, że był to ostatni koncert na scenie głównej w czasie festiwalu, może (tradycyjne już o tej godzinie) znaczne upojenie alkoholowe. W każdym razie była to jedna z lepszych imprez na tym festiwalu. Świetne wizualizacje, nawiązywanie niewerbalnego kontaktu z publicznością (swoją drogą, potwierdzenie tezy, że muzyka łamie bariery wszelkiego rodzaju). Nie widziałam całego koncertu, ale ponoć pod koniec wszyscy zaczęli się rozbierać i tańczyć Jezioro Łabędzie.

3. Massive Attack. Jeśli dwa poprzednie koncerty w tym zestawieniu były energetyczne, ten był magiczny. Oni po prostu potrafią wprowadzać w trans (niektórych do tego stopnia, że pół koncertu obejrzeli z zamkniętymi oczami). Dobrym i ciekawym pomysłem były napisy w języku polskim pojawiające się jako tło do występu (przewinęli się w tych napisach nawet Doda i Nergal). Szkoda tylko, że było je tak kiepsko widać z miejsca, gdzie stała większość publiczności. Jak to podsumował pan stojący za nami: "To jest lepsze niż Dzień Dziecka".

Ciekawostki przyrodnicze:

1. Średnia wiekowa. Może się wydawać, że Open'er to impreza młodzieżowa - niekoniecznie. Przeciętny Openerowiec ma ok. 30 lat. Ma to zapewne związek z cenami biletów. Jednak grupa starsza wiekowo, z którą mieszkałam w czasie festiwalu, śmiała się, że organizatorzy zrobili ukłon w ich stronę, zapraszając "zespoły dla emerytów" - m. in. Pearl Jam.

2. Smród. Mogłoby się wydawać, że na takim festiwalu powinien dominować zapach: A) piwa, B) fajek, C) toi toi'ów. Otóż nie - gdziekolwiek się człowiek nie ruszył, śmierdziało marihuaną. Wyciąganą z najróżniejszych zakamarków, czasami najmniej spodziewanych. Być może to powodowało dość szczegółowe kontrole na wejściu.

3. Lekki chaos organizacyjny. Ponoć pierwszego dnia, przy miejscu wymiany karnetów na opaski, odbywały się sceny co najmniej dantejskie. W końcu organizatorzy odpuścili i zaczęli wpuszczać uczestników z biletami, za to bez opasek, żeby uniknąć poważniejszych strat w ludziach. Drugiego dnia było już dużo spokojniej.

4. Pole namiotowe. Z relacji ustnych (b. wiarygodnych) wiadomo, że warunki były takie sobie. Ponoć rozstawienie namiotu 1 lipca po godzinie 14 graniczyło z cudem, bo nie było nawet gdzie rozciągnąć linek. Natrysków było za mało, wody czasami też (o ciepłej nie wspominając). Podobno odbywały się zbiorowe pielgrzymki na stację Statoil w celu umycia się w zlewie.

5. Piwo i artykuły spożywcze. Na festiwalu obowiązywał system bezgotówkowy (w wybranych punktach wymieniało się pieniądze na kupony, jeden o wartości 3 zł). Wg cennika: jedno piwo - 2 kupony, jeden żurek - 2 kupony, wysłanie jednej pocztówki - 2 kupony, czyli ogólnie, jak na taką imprezę, ceny dość uderzeniowe. Co do jedzenia - mnóstwo fast foodów, kebabów i kiełbasy z grilla, dopatrzyłam się tylko jednego konkretniejszego stoiska z sałatkami i żywnością wegetariańską. Podobno gdzieś można było dostać sushi. Trochę mało. Oprócz tego piwo było wodą o smaku piwa, co nieco zapobiegało nadmiernemu upiciu (chociaż, przy odpowiednich warunkach, można było się wprawić w stan szeroko pojętej wesołości).

6. Warunki terenowe. Pogoda dopisała, dzień w dzień panowały nieludzkie upały. Jeśli chodzi o wypoczynek nad morzem - warunki idealne, jeśli chodzi o życie festiwalowe - już nie tak idealne. Żeby się dostać z Gdańska na teren festiwalu, powiedzmy, przed godziną 18, należało wyruszyć ok. godziny 16, ubranym już tak, żeby przeżyć noc - czyli dżinsy, kryte buty, coś nieco bardziej zabudowanego niż góra od bikini. Plus należało zabrać dużo swetrów i bluz na później. Wiązało się to z faktem, że pierwsze dwie godziny pobytu na polu festiwalowym były męczarnią znoszenia upału i dźwigania ubrań, po 21 robiło się nieco lepiej, po 22 natomiast niespodziewanie atakował mróz. Oprócz tego należało zawsze uważać przy przemieszczaniu się po zmroku z jednego koncertu na drugi - na ziemi niekiedy leżeli kiepsko oznakowani ludzie i dość łatwo było się o nich potknąć.

7. Red Tent. Najdziwniejsza miejscówka. Był to namiot z muzyką klubową, sponsorowany przez Marlboro. Jedyne miejsce, gdzie sprawdzano dowody tożsamości. Podział w środku na dwie grupy: grupa, która wyglądała, jakby przyjechała tylko i wyłącznie do tego Red Tentu na imprezę, druga: ludzie w sandałach, z plecakami, wywijający w rytm klubowej muzyki. Bezcenne widoki.

8. Openerowe autobusy. Żeby nie zatykać ruchu drogowego, miasto Gdynia stworzyło warunki do bezkolizyjnego dojazdu na Babie Doły specjalnie do tego celu przeznaczonymi, darmowymi autobusami miejskimi. Można było spokojnie zostawić samochód w centrum i dojechać na lotnisko tymże autobusem. Podjeżdżały dość szybko i sprawnie, rozmieszczeniem masy ludzkiej w pojazdach dyrygowali panowie z megafonami, ogólnie wzór organizacji. Należy tylko uważać, kiedy usiłują Was wepchnąć do klimatyzowanego autobusu. ONE NIE SĄ KLIMATYZOWANE. Jedyna różnica jest taka, że nie można w nich otworzyć okien, więc ludzie ściśnięci jak sardynki fundują sobie całkiem niezłą saunę.

WNIOSKI KOŃCOWE: impreza jest warta zachodu, uzależnia, i ja np. zaczynam zbierać pieniądze, żeby jechać tam za rok. Polecam serdecznie.

Aleksandra Kałowska

5 Comments

  • Anonimowy
    15 lipca 2010 10:46 | Permalink

    Oli jestem z Ciebie dumna <3 i nie musiałaś się podpisywać, Twój styl poznam wszędzie, choćby po dantejskich scenaccccccccch ;D
    za rok razem pojedziemy na Opene'era :)

    ps Lit dobry blog!

    Olczi

  • Anonimowy
    16 lipca 2010 15:55 | Permalink

    A na Woodstock, drogi Licie, się wybierasz?

  • 16 lipca 2010 15:57 | Permalink

    Najprawdopodobniej.

  • Anonimowy
    16 lipca 2010 16:32 | Permalink

    chcialam tylko powiedziec, ze marihuana nie sjmierdzi. ona PACHNIE.

  • 18 października 2016 21:08 | Permalink

    Are you paying more than $5 / pack of cigs? I buy all my cigarettes over at Duty Free Depot and I'm saving over 60% from cigarettes.

  • Leave a Reply