Artur Rojek mówi: "Dzięki!"

zdjęcie autorstwa Mirosława Blatkiewicza

W mieście, na niektórych słupach ogłoszeniowych, wisiały plakaty, promujące "Noc Nenufarów" - imprezę odbywającą się rokrocznie w Lubrzy nad jeziorem Lubie w powiecie świebodzińskim (lub inaczej: godzinę drogi samochodem od Gorzowa). Ogólnie taki wiejski festyn, gdzie grają jakieś zespoliki, odbywają się zawody sportowe dla całej rodziny, a przy okazji puszczane są "fajerwerki bez fajerwerków", czyli rodzaj sztucznych ogni, który nie robi wrażenia na osobach, zawsze spędzających Sylwestra w mieście, gdzie kolorowych rozświetleń na niebie mają pod dostatkiem.

Co zrobić, żeby wiejski festyn przekształcił się w wydarzenie, na które zjadą się ludzie z całego województwa? Wystarczy zaprosić gwiazdę. Rola gwiazdy 17 lipca na Nocy Nenufarów przypadła zespołowi Myslovitz.

Tu się chyba muszę wytłumaczyć, bo fanem grupy Artura Rojka nigdy nie byłem, a tu relacjonuję jej występ oddalony o 70 km od mojego miejsca zamieszkania. Otóż sprawa prosta: koncert darmowy, dojazd darmowy, kamrat od bloga rowerowego chętny, a planów na wieczór żadnych. To co lepiej robić: grać w Football Managera i na przemiennie oglądać "How I Met Your Mother", czy może ruszyć się z domu, pojechać na występ formacji, której się może wielce nie ceni, ale dość dobrze zna się jej piosenki, bo swego czasu zasłuchiwało się w 3 - całkiem dobre - albumy ("Miłość w czasach popkultury", "Korova Milky Bar", "Happiness Is Easy")? Odpowiedź chyba jasna, wybrałem bramkę nr 2.

Koncert trwał gdzieś półtorej godziny, co i tak jest niezłym wynikiem, gdyż z relacji naocznych świadków jasno wynika, że wcześniejsze (jeszcze wrześniowe), gorzowskie granie na żywo Myslovitz trwało o jakieś 30 min krócej, a przecież w obu przypadkach publika była więcej niż przypadkowa. Widownia na Nocy Nenufarów składała się głównie z pijanych mieszkańców pobliskich wiosek. Trochę żenujące - to prawda, ale trzeba przyznać, że nawet najbardziej zataczające się jednostki potrafiły zaśpiewać "Długość dźwięku samotności" niemal bezbłędnie. Byli też fani grupy, wielbicielki Artura Rojka oraz osoby takie jak ja - przyjezdni z różnych części województwa, którzy postanowili jakoś spędzić wolny czas, a darmowym Myslovitz w sumie ciężko pogardzić, gdy się nie ma żadnych alternatyw.

Poszedł dość przebojowy repertuar. Sam ostatnio formacji z Mysłowic słuchałem - ja wiem? - jakieś 3 lata temu, a mimo tego doskonale kojarzyłem niemal wszystkie zagrane piosenki. Ba, nawet znałem teksty większości z nich! Poza tym, nie spodziewałem się po Rojku i spółce takiego poweru, mocy płynącej z elektronicznych gitar, basu i perkusji. Jasne, nadal nie było to żadne szaleństwo, przy którym jakieś punki z powodzeniem rozkręciłyby pogo (a właśnie, parę pancurów się kręciło - ciekawe, czego szukali na Nocy Nenufarów?), ale wydaję mi się, że studyjne wersje poszczególnych kawałków są znacznie lżejsze, spokojniejsze, grzeczniejsze i - jakby to dziwnie nie brzmiało - bardziej popowe od tych koncertowych.

Trochę beka z Rojka, który chyba nie odrobił lekcji z "kontaktu z publiką". Jego słowa skierowane do widowni ograniczały się do "dzięki" po każdym z numerów oraz krótkiego przywitania i pożegnania. Wydaję mi się, że jakaś chemia między wykonawcą a fanami powinna istnieć, że jest ona jakąś częścią składową koncertu. Myslovitz weszło, zagrało kilkanaście piosenek, zeszło, znów weszło, podziękowało trzema bisami, po czym zeszło, ale już na dobre. Trochę słabo.

Ale narzekać nie będę, bo koncert był przecież darmowy. W sumie cieszę się, że pojechałem, bo teraz wiem, że na biletowany występ Myslovitz nie ma sensu iść, gdyż wrażenia nie tyle słabe, co średnie i przeciętne. Są w tym kraju zespoły, które na żywo potrafią zrobić prawdziwy czad i doskonale wiecie, jakie formacje (a właściwie jaką formację) mam w tej chwili na myśli... ;-)

4 Comments

  • 19 lipca 2010 20:28 | Permalink

    Czyżby chodziło ci o Golec uOrkiestra?

  • Anonimowy
    20 lipca 2010 01:50 | Permalink

    Na Myslovitz byłem 2 razy w życiu i w obu przypadkach było tak samo - weszli, przywitali się, zagrali hiciory ('ostrzej' niż na albumach), podziękowali, zeszli, weszli, zagrali 2-3 bisy z zajebistą mocą, podziękowali i poszli w pizdu. Z relacji znajomych z innych ich koncertów wiem, że zawsze tak jest. I wcale do ogromnej popularności, świetnie bawiących się tłumów na koncertach, dobrych wyników sprzedaży płyt (itepe, itede) nie jest Rojkowi potrzebne pucowanie się publice, pierdolenie 'Jesteście najwspanialszą publicznością na Świecie, kochamy Was', po prostu robią genialną muzykę mając przy tym talent do grania na żywo kawałków jeszcze lepiej niż na cedekach. Po co mają udawać i robić coś, co nie jest w ich naturze?
    Jestem akurat fanem, więc może odbieram to TROCHĘ inaczej niż Ty.
    Nie wiem czy świadomie i specjalnie, ale chyba niepotrzebne zjechałeś ich w tej relacji, tak naprawdę nie mając za co.
    Elo, piąsia
    Zielu.

  • 20 lipca 2010 09:54 | Permalink

    Tylko mi nie chodziło o 'pucowanie się publiczności' i teksty w stylu 'kochamy Was', a o jakikolwiek kontakt z publicznością, coś ponad to 'dzięki'. Sam byłeś na wielu koncertach, gdzie kontakt z publicznością wyglądał inaczej i dobrze wiesz, jak to poprawia ocenę takich występów.

    Wiadomo, fanom koncert Myslovitz na pewno się podobał. Ja to oceniłem trochę z boku, spojrzałem na to z nieco innej strony. Tyle.

  • 21 lipca 2010 16:37 | Permalink

    Stary, ale Rojek tak ma i to jest jego siła. Tak samo Nosowska - wejdzie na scenę, stanie przed mikrofonem, po każdej piosence powie "No dziękuję bardzo" i dalej stoi przed mikrofonem, nie ruszając się praktycznie wcale. Ale to jest właśnie to. Parafrazując trochę Eldo - oni dają nam po mordzie nie wykonując nawet ruchu ręką.

    PS: W sumie fajny festyn jak Myslovitz zapraszają. ;)

  • Leave a Reply