zdjęcie autorstwa Joanny Wojciechowskiej (www)
Woodstock zaliczony. Mój pierwszy Woodstock i - miejmy nadzieję - nie ostatni.
W sumie, ciężko od czegokolwiek konkretnego zacząć, bo to ogromny festiwal z ogromnym rozmachem. Niby 2 sceny to nie dużo (w porównaniu do innych imprez tego typu), ale ile ludzi. Mówią, że w tym roku było ich aż 300 000. Nie wiem, w jaki sposób organizatorzy to liczą, lecz takich tłumów nie widziałem dawno.
W każdym razie, zacznę może od koncertów. Byłem wszakże na paru, na wielu mniej niż sobie zaplanowałem, jednak kiedy plany zderzają się z rzeczywistością, to zawsze zostają z nich przysłowiowe "nici":
- Łąki Łan? Że tak powiem: zdrowo pokurwieni. Zarówno od strony czysto muzycznej, zachowania scenicznego, jak i insektowego image'u. Genialne przebrania, akcja z tym "czymś" "pływającym" po tłumie, no i fantastyczna muzyka z pod znaku funku. Choć, trzeba to zaznaczyć, wrzucanie tego zespołu do jednego, funkowego worka jest trochę krzywdzące. Na lastfm nazwali to "owadocorem" i "psychodiscofunkizpola" - obie nazwy znacznie lepiej ilustrują to, co Łąki Łan gra. Także, koncert zdecydowanie na plus - zabawa przednia, ludziom się podobało, również tym, którzy wcześniej kapeli nie słyszeli.
- Papa Roach? Największe widowisko całego Woodstocku. Muzyka może nie jakaś powalająca, ale show jaki zrobił ten "zespół z MTV" godny zobaczenia (macie tam na dole finał koncertu, acz na żywo wrażenie miliard razy lepsze). Zastanawiające jest jednak to, na ile to zasługa Owsiaka, na ile widowni, a na ile samego Papa Roach. Niemniej, takie "akcje" jak "tunel" powtarzany kilkakrotnie oraz "jump!" przed "Between Angels And Insects" (wokalista poprosił o przykucnięcie CAŁEJ publiki, by po chwili dać rozkaz do skoku) były prawdziwym mistrzostwem świata. Przezajebistym mistrzostwem świata. A pogo na "Last Resort" i wspomnianym przed chwilą hicie z gry "Tony Hawk's Pro Skater 2" całkiem konkretne. Chyba jedyny raz na Woodstocku, kiedy wpadałem w kocioł może nie najgorętszy, ale w miejsca gorące po prostu (patrz: "tunel"). A, no i wypada mi po raz kolejny przeprosić koleżankę Agatę, której dość przypadkowo rozbiłem nos i przeze mnie nie mogła bawić się na tym koncercie tak dobrze jak ja.
- Nigel Kennedy? Hmm... Ciężka sprawa. Mnie muzyka faceta w koszulce Aston Villi nie ruszyła. Ok, nie mogę powiedzieć, że była zła i tragiczna, ale po prostu siedziałem sobie w okolicy sceny i słuchałem. Może właśnie tak powinienem ją odbierać? Z drugiej strony, słyszałem głosy, że Kennedy nie postarał się, że grał lepsze i barwniejsze koncerty. Ile w tym prawdy? Nie wiem. W każdym razie, zmotywowało mnie to trochę do przyjrzenia się twórczości brytyjskiego skrzypka.
- L.U.C? Kurczę, moim zdaniem strzałem w stopę było zagranie materiału z "39/89". Ok, ludziom, którzy nie słyszeli płyty mogło się podobać, ale dla mnie było to już zwyczajnie nudne. Zrobiłem głupotę, bo po jakichś 15 minutach zawinąłem do namiotu, a powinienem podejść pod główną, gdzie masakryczny koncert dało ponoć Lao Che. Ba, mógłbym wtedy wrócić na drugą część występu L.U.C-a, w której zielonogórzanin grał swoje starsze rzeczy, a gościnny beatbox odwalił Zgas (z tego, co mi mówiono, poszło m.in. "Siedem Dni" ze "Złodziei Czasu" Trzeciego Wymiaru). No nic, zdarza się. Jakby tego było mało, był to najdłuższy koncert podczas XVI Przystanku Woodstock (gdzieś 3h, tak plus / minus), a niektórzy uważają nawet, że najlepszy. Ogólnie, fajna opcja - Brudstock otwiera się na kolejne gatunki. Nie jestem pewien, ale L.U.C był chyba pierwszym raperem w historii Woodstocku, choć - trzeba to przyznać - raperem trochę dziwnym, pogiętym i niekoniecznie akceptowanym przez innych MC's. Nie mam nic jednak przeciwko temu, żeby za rok na małej scenie pojawił się Eldo bądź Łona, aczkolwiek zbyt spore otwieranie się na hip-hop nie jest do końca dobrym pomysłem. Leszek i Adam do formuły festiwalu pasują, inni przedstawiciele polskiej sceny już niekoniecznie...
- Maleo? Bez wątpienia koncert, na którym najlepiej się bawiłem. Pewnie przez to, że doskonale znałem każdy zagrany utwór, nawet jeśli nie był on z repertuaru Maleo Reggae Rockers. Przed Woodstockiem pisałem, że fajnie będzie usłyszeć utwory z "Addis Abeby". Nie spodziewałem się jednak tego, że Malejonek niemal całkowicie zapomni o "Reggaemovie". No ale nie ma co narzekać - występ był świetny, a piosenki pokroju "Alibi", "Reggae Radio" i "Serca nie oszukasz" wymieszane były z klasycznymi songami Boba Marleya. Istotnym elementem koncertu byli zaproszeni goście, w tym m.in. Ras Luta, Gutek, kilku Jamajczyków (nieznanych mi szerzej) i Robert "Litza" Friedrich, występujący na Woodstocku ze swoją Arką Noego, który - tym samym - odwdzięczył się Darkowi Malejonkowi za featuring podczas warszawskiego show Kazika Na Żywo. Poza tym, wspaniała atmosfera: ludzie latali na rękach przez cały czas (zresztą nie tylko ludzie, również... ponton), ponadto śpiewając wszystkie numery.
- Tymon i Możdżer? Sprawa trochę podobna do Nigela Kennedy'ego: występ w stylu tych, które najlepiej odbiera się na siedząco. Nie jestem z Chopinem na "ty", nie znam jego dzieł, więc trudno mi się odnieść do jakości interpretacji. Mogę tylko powiedzieć, że podobało mi się to, co na scenie wyczyniali Tymański z Możdżerem. Świetna sprawa.
- Armia? Jedyny z niedzielnych koncertów, na którym byłem. Jedyny na całym Woodstocku, na którym zaszedłem tak blisko pod scenę, choć od najostrzejszych przepychanek raczej uciekałem. Podobnie jak na Maleo - genialna atmosfera, choć publika - rzecz jasna - nieco inna. Było ostro, ludzie mocno śmierdzieli potem, a "hej!" przez godzinę stało się najczęściej wypowiadanym słowem festiwalu. Jedyna wada - koncert rozpoczął się 15 minut... wcześniej. Trochę słaba opcja, wiele osób pewnie się przez to spóźniło (zresztą, bliźniacza sytuacja miała miejsce również na Maleo Reggae Rockers, co też było niefajne). No i trochę szkoda, że tym razem nie było nic z repertuaru Siekiery...
Prócz tych kilku koncertów, zaliczyłem też 2 (niepełne) spotkania w Akademii Sztuk Przepięknych: jedno z Jerzym Buzkiem, drugie z Markiem Niedźwieckim. O ile pierwszy z nich odwalał trochę takie pitu-pitu, nie mówiąc wiele nowego, o tyle ten drugi co rusz sprzedawał jakieś ciekawostki z pracy w radiu, opinie dotyczące muzyki itd., itd. Co denerwowało? To, że wszyscy pytający musieli wyraźnie zakomunikować, jak to kochają Niedźwieckiego i jak to wychowali się na jego audycjach... Blablabla. No i jeszcze to beznadziejne pytanie o żydowskie pochodzenie, skierowane do Buzka. Cholera mnie to - za przeproszeniem - obchodzi. Minus dla człowieka, który je zadał.
Bawiłem się zajebiście. To zresztą nie tylko koncerty, nie tylko różnej maści eventy (patrz: myśliwce na otwarciu), ale też ten klimat! Mnóstwo dziwnych (w pozytywnym tego słowa znaczeniu) ludzi, odjazdowo poprzebieranych, nie martwiących się tym, jak na ich widok zareagują inni. Pod tym względem, w woodstockowy klimat się nie wpasowałem. Ale za to już moi sąsiedzi, chłopaki z położonego pod Gorzowem Zdroiska, przez cały festiwal latali w luźnych, pomarańczowych spodenkach i spali na sianku, w czymś, co sami nazywali "stajenką". Przetrwałem problemy z głodem i brudem (tu trzeba wysłać jakieś gorące pozdrowienia dla Oli i jej rodziców, którzy nie bali się przyjąć armii woodstokowiczów w domu). Przetrwałem całonocny hałas, gdyż muzyka grała przez cały czas (mnóstwo hitów od Kazika, przez Oddział Zamknięty, po... Mr. Zooba i "Mydło lubi zabawę"). Przetrwałem spanie pod kątem 30 stopni, bo początkowo znajomi rozbili nas w lesie, daleko hen hen w odosobnionym miejscu (co nam się generalnie nie widziało) i później zostały już tylko miejsce pochyłe.
Było naprawdę mega. Wielkie dzięki dla ludzi, którzy też tam byli. Przede wszystkim: ekipie z namiotu, tej z lasu, tej ze stajenki i tej, która dwukrotnie dojeżdżała z Gorzowa! 5!
W sumie, ciężko od czegokolwiek konkretnego zacząć, bo to ogromny festiwal z ogromnym rozmachem. Niby 2 sceny to nie dużo (w porównaniu do innych imprez tego typu), ale ile ludzi. Mówią, że w tym roku było ich aż 300 000. Nie wiem, w jaki sposób organizatorzy to liczą, lecz takich tłumów nie widziałem dawno.
W każdym razie, zacznę może od koncertów. Byłem wszakże na paru, na wielu mniej niż sobie zaplanowałem, jednak kiedy plany zderzają się z rzeczywistością, to zawsze zostają z nich przysłowiowe "nici":
- Łąki Łan? Że tak powiem: zdrowo pokurwieni. Zarówno od strony czysto muzycznej, zachowania scenicznego, jak i insektowego image'u. Genialne przebrania, akcja z tym "czymś" "pływającym" po tłumie, no i fantastyczna muzyka z pod znaku funku. Choć, trzeba to zaznaczyć, wrzucanie tego zespołu do jednego, funkowego worka jest trochę krzywdzące. Na lastfm nazwali to "owadocorem" i "psychodiscofunkizpola" - obie nazwy znacznie lepiej ilustrują to, co Łąki Łan gra. Także, koncert zdecydowanie na plus - zabawa przednia, ludziom się podobało, również tym, którzy wcześniej kapeli nie słyszeli.
- Papa Roach? Największe widowisko całego Woodstocku. Muzyka może nie jakaś powalająca, ale show jaki zrobił ten "zespół z MTV" godny zobaczenia (macie tam na dole finał koncertu, acz na żywo wrażenie miliard razy lepsze). Zastanawiające jest jednak to, na ile to zasługa Owsiaka, na ile widowni, a na ile samego Papa Roach. Niemniej, takie "akcje" jak "tunel" powtarzany kilkakrotnie oraz "jump!" przed "Between Angels And Insects" (wokalista poprosił o przykucnięcie CAŁEJ publiki, by po chwili dać rozkaz do skoku) były prawdziwym mistrzostwem świata. Przezajebistym mistrzostwem świata. A pogo na "Last Resort" i wspomnianym przed chwilą hicie z gry "Tony Hawk's Pro Skater 2" całkiem konkretne. Chyba jedyny raz na Woodstocku, kiedy wpadałem w kocioł może nie najgorętszy, ale w miejsca gorące po prostu (patrz: "tunel"). A, no i wypada mi po raz kolejny przeprosić koleżankę Agatę, której dość przypadkowo rozbiłem nos i przeze mnie nie mogła bawić się na tym koncercie tak dobrze jak ja.
- Nigel Kennedy? Hmm... Ciężka sprawa. Mnie muzyka faceta w koszulce Aston Villi nie ruszyła. Ok, nie mogę powiedzieć, że była zła i tragiczna, ale po prostu siedziałem sobie w okolicy sceny i słuchałem. Może właśnie tak powinienem ją odbierać? Z drugiej strony, słyszałem głosy, że Kennedy nie postarał się, że grał lepsze i barwniejsze koncerty. Ile w tym prawdy? Nie wiem. W każdym razie, zmotywowało mnie to trochę do przyjrzenia się twórczości brytyjskiego skrzypka.
- L.U.C? Kurczę, moim zdaniem strzałem w stopę było zagranie materiału z "39/89". Ok, ludziom, którzy nie słyszeli płyty mogło się podobać, ale dla mnie było to już zwyczajnie nudne. Zrobiłem głupotę, bo po jakichś 15 minutach zawinąłem do namiotu, a powinienem podejść pod główną, gdzie masakryczny koncert dało ponoć Lao Che. Ba, mógłbym wtedy wrócić na drugą część występu L.U.C-a, w której zielonogórzanin grał swoje starsze rzeczy, a gościnny beatbox odwalił Zgas (z tego, co mi mówiono, poszło m.in. "Siedem Dni" ze "Złodziei Czasu" Trzeciego Wymiaru). No nic, zdarza się. Jakby tego było mało, był to najdłuższy koncert podczas XVI Przystanku Woodstock (gdzieś 3h, tak plus / minus), a niektórzy uważają nawet, że najlepszy. Ogólnie, fajna opcja - Brudstock otwiera się na kolejne gatunki. Nie jestem pewien, ale L.U.C był chyba pierwszym raperem w historii Woodstocku, choć - trzeba to przyznać - raperem trochę dziwnym, pogiętym i niekoniecznie akceptowanym przez innych MC's. Nie mam nic jednak przeciwko temu, żeby za rok na małej scenie pojawił się Eldo bądź Łona, aczkolwiek zbyt spore otwieranie się na hip-hop nie jest do końca dobrym pomysłem. Leszek i Adam do formuły festiwalu pasują, inni przedstawiciele polskiej sceny już niekoniecznie...
- Maleo? Bez wątpienia koncert, na którym najlepiej się bawiłem. Pewnie przez to, że doskonale znałem każdy zagrany utwór, nawet jeśli nie był on z repertuaru Maleo Reggae Rockers. Przed Woodstockiem pisałem, że fajnie będzie usłyszeć utwory z "Addis Abeby". Nie spodziewałem się jednak tego, że Malejonek niemal całkowicie zapomni o "Reggaemovie". No ale nie ma co narzekać - występ był świetny, a piosenki pokroju "Alibi", "Reggae Radio" i "Serca nie oszukasz" wymieszane były z klasycznymi songami Boba Marleya. Istotnym elementem koncertu byli zaproszeni goście, w tym m.in. Ras Luta, Gutek, kilku Jamajczyków (nieznanych mi szerzej) i Robert "Litza" Friedrich, występujący na Woodstocku ze swoją Arką Noego, który - tym samym - odwdzięczył się Darkowi Malejonkowi za featuring podczas warszawskiego show Kazika Na Żywo. Poza tym, wspaniała atmosfera: ludzie latali na rękach przez cały czas (zresztą nie tylko ludzie, również... ponton), ponadto śpiewając wszystkie numery.
- Tymon i Możdżer? Sprawa trochę podobna do Nigela Kennedy'ego: występ w stylu tych, które najlepiej odbiera się na siedząco. Nie jestem z Chopinem na "ty", nie znam jego dzieł, więc trudno mi się odnieść do jakości interpretacji. Mogę tylko powiedzieć, że podobało mi się to, co na scenie wyczyniali Tymański z Możdżerem. Świetna sprawa.
- Armia? Jedyny z niedzielnych koncertów, na którym byłem. Jedyny na całym Woodstocku, na którym zaszedłem tak blisko pod scenę, choć od najostrzejszych przepychanek raczej uciekałem. Podobnie jak na Maleo - genialna atmosfera, choć publika - rzecz jasna - nieco inna. Było ostro, ludzie mocno śmierdzieli potem, a "hej!" przez godzinę stało się najczęściej wypowiadanym słowem festiwalu. Jedyna wada - koncert rozpoczął się 15 minut... wcześniej. Trochę słaba opcja, wiele osób pewnie się przez to spóźniło (zresztą, bliźniacza sytuacja miała miejsce również na Maleo Reggae Rockers, co też było niefajne). No i trochę szkoda, że tym razem nie było nic z repertuaru Siekiery...
Prócz tych kilku koncertów, zaliczyłem też 2 (niepełne) spotkania w Akademii Sztuk Przepięknych: jedno z Jerzym Buzkiem, drugie z Markiem Niedźwieckim. O ile pierwszy z nich odwalał trochę takie pitu-pitu, nie mówiąc wiele nowego, o tyle ten drugi co rusz sprzedawał jakieś ciekawostki z pracy w radiu, opinie dotyczące muzyki itd., itd. Co denerwowało? To, że wszyscy pytający musieli wyraźnie zakomunikować, jak to kochają Niedźwieckiego i jak to wychowali się na jego audycjach... Blablabla. No i jeszcze to beznadziejne pytanie o żydowskie pochodzenie, skierowane do Buzka. Cholera mnie to - za przeproszeniem - obchodzi. Minus dla człowieka, który je zadał.
Bawiłem się zajebiście. To zresztą nie tylko koncerty, nie tylko różnej maści eventy (patrz: myśliwce na otwarciu), ale też ten klimat! Mnóstwo dziwnych (w pozytywnym tego słowa znaczeniu) ludzi, odjazdowo poprzebieranych, nie martwiących się tym, jak na ich widok zareagują inni. Pod tym względem, w woodstockowy klimat się nie wpasowałem. Ale za to już moi sąsiedzi, chłopaki z położonego pod Gorzowem Zdroiska, przez cały festiwal latali w luźnych, pomarańczowych spodenkach i spali na sianku, w czymś, co sami nazywali "stajenką". Przetrwałem problemy z głodem i brudem (tu trzeba wysłać jakieś gorące pozdrowienia dla Oli i jej rodziców, którzy nie bali się przyjąć armii woodstokowiczów w domu). Przetrwałem całonocny hałas, gdyż muzyka grała przez cały czas (mnóstwo hitów od Kazika, przez Oddział Zamknięty, po... Mr. Zooba i "Mydło lubi zabawę"). Przetrwałem spanie pod kątem 30 stopni, bo początkowo znajomi rozbili nas w lesie, daleko hen hen w odosobnionym miejscu (co nam się generalnie nie widziało) i później zostały już tylko miejsce pochyłe.
Było naprawdę mega. Wielkie dzięki dla ludzi, którzy też tam byli. Przede wszystkim: ekipie z namiotu, tej z lasu, tej ze stajenki i tej, która dwukrotnie dojeżdżała z Gorzowa! 5!
5 Comments
"(wokalista poprosił o przykucnięcie CAŁEJ publiki, by po chwili dać rozkaz do skoku)"
Stary motyw. Ostatnio widziałem coś takiego na Slipknocie, kiedy promowali Iowa. Oczywiście z obowiązkowym "dżampdafakap". :D
Ej, ale Buzek jest chyba protestantem, a nie Żydem?
ten tunel to "ściana śmierci" ;p rozstępuje się po czym ludzie z obu stron z całej siły uderzają w siebie, tylko raz to przeżyłem :)
boncek: Stary, niestary. Ja przeżyłem ten motyw po raz pierwszy.
Axun: Nie wiem. Co mnie to obchodzi? Pytanie było sformułowanie mniej więcej tak: "Czy jest pan Żydem?".
Pytający to mega debil w takim razie. :(