Podsumowanie 2010, suplement - gościnne podsumowanie eNOIDe, czyli najczęściej słuchane premiery

Na wstępie ostrzegam: nie jest to zwykły ranking. Powstał on w oparciu o liczbę odsłuchów poszczególnych projektów w roku 2010. Pomiarów dokonał za mnie portal LastFM. To dosyć specyficzny artykuł – nie skupiłem się na opisywaniu samej zawartości płyt, tylko (jak przystało na egoistę) głównie na: tym, co ja sam widzę w tych albumach/wrażeniach wyniesionych z ich słuchania/różnych wkrętkach w mój życiorys, które mają coś wspólnego z muzyką. Miłego czytania i dużo hejtowania!

Dziękuję Litowi za możliwość gościnnego wystąpienia w podsumowaniach na jego blogu.

Paprika Korps – Metalchem

Z tym albumem jest dosyć ciekawa sprawa. Swego czasu troszkę jarałem się "Magnetofonem", ale szybko mi ta zajawka przeszła. Dlatego też gdy zobaczyłem na półkach naszego skarżyskiego Empiku nowy album Papriki, nie przejąłem się zbytnio jego obecnością. Jednak pewnego wieczoru, dręczony przez insomnię, z nudów wszedłem na YT celem przesłuchania fragmentów "Metalchemu". I następnego dnia, gdy wracałem ze szkoły, mój plecak był cięższy o wagę pudełka z płytą. Gigantyczna ilość odsłuchań wynika z faktu katowania tego projektu w każdej wolnej chwili przez tydzień. Nie żeby materiał odznaczał się wybitnością – po prostu jego klimat dobrze odzwierciedla ówczesny stan mojego życia prywatnego. Ot, zagadka rozwiązana.

Slash – Slash

2009/2010 to mój pierwszy rok szkolny spędzony ponad gimnazjum. A ja już we wrześniu wiedziałem, że trafiłem do najlepszej z możliwych klas. Skąd tamta pewność? Otóż zafundowałem sobie odwiedziny klasowych profilów na Laście. Skutkiem była nieprawdopodobna zajawka na gitarowe granie – wiecie: metal, rock, te sprawy. Jakby na zawołanie, w 2010 były gitarzysta Guns n' Roses wypuścił solowy album, na którym udzieliło się wielu fejmowych wokalistów. Jako, że w momencie premiery krążka znałem trzech z nich (na trzynastu wszystkich), celem podniesienia swojej wiedzy muzycznej nabyłem ten album. Oczywiście okazał się strzałem w dziesiątkę – pochłonął mnie w całości. Trafność tej decyzji widać nawet teraz, bo numer z (nieznanym mi wcześniej) M. Shadowsem tak nakręcił mnie na twórczość tego wokalisty, że niniejsze podsumowanie piszę przy nowej płycie jego zespołu, czyli "Nightmare" Avenged Sevenfold (bardzo porządny album!). Slashowi gitarowych umiejętności odmówić nie sposób, a warto dodać, że kreatywnością popisała się również reszta zespołu grającego na tym materiale.

Przy okazji pozdrawiam Wzdół i zapraszam Sleszka na koncert tamże.

The Roots – How I Got Over

Nie ma sensu rozpisywać się o tej płycie. Raz: zrobiłem już to przy okazji recenzji na swoim (obecnie umarłym) blogu. Dwa: po prostu ciężko jest opisać jej geniusz. Tego trzeba posłuchać. TRZEBA. Przynajmniej teledyskowego "The Fire". Nieistotne, czy na co dzień słuchasz rapu, czy disco-polo, czy czegokolwiek. Ekipa ?uesta stanęła na wysokości zadania tym albumem – kto uważa inaczej, niech sprzeda uszy. Są wadliwe i do niczego już się nie przydadzą.

Rahim – Podróże po Amplitudzie

Powiem szczerze: bardziej wolałbym, gdyby Rahu sam stanął w roli producenta. Przynajmniej przy kilku trackach (na przykład zamiast Grafita. Jego "Taniec" to kozacki bit, ale "Wiersz" błaga o wyłączenie od pierwszych sekund). Jednak i bez tego jest dobrze – dostaliśmy krążek przemyślany, wielolicowy, fajnie wyprodukowany, pełen ciekawych patentów, oraz świetnie sprawdzający się na koncertach. Aż dziw bierze, ale praktycznie wszystkie numery z PPA dobrze brzmią w klubie z Rahem na scenie – a spotkałem się z opiniami, że słuchanie tego albumu poza domem mija się z celem. Wszystkim posiadającym podobne zdanie radzę jak najszybsze nadrobienie zaległości koncertowych.

Gorillaz – Plastic Beach

O matko, Bobby Womack. Co za cudowny występ. O Boże, Snoop Dogg. Też pięknie poleciał. O kurwa, Kano. świetna zwrotka. Ło Jezu, ale śliczny bass. A tu jaki dobry motyw wszedł. Ło, co za patent!

I tak przez całą godzinę trwania albumu.

"Plastic Beach" nie wydaje się jakoś strasznie awangardowy. Goryle nie bawią się w odkrywców nowych gatunków muzyki – po prostu robią ją po swojemu. Potężny rozstrzał stylistyczny czyni z ich najnowszego materiału płytę na praktycznie każdą okazję.

Początkowo tego albumu miałem w ogóle nie kupować. Bardziej interesowało mnie „Demon Days”, na które polowałem od dłuższego czasu. Dlaczego więc koniec końców na półce wylądowała Plaża? Wszystkiemu winien jest Northim i jego psychofanizm Goryli, który zmusił mnie do sprawdzenia singla "Stylo" (z wgniatającym w fotel klipem). A później całości.

Exodus – Exhibit B: The Human Condition

"Exhibit B" nabyłem razem z remasterem "Back in Black" AC/DC. Podczas którejś z kolei pieszej wyprawy do jednej ze świętokrzyskich wiosek (wspomnianej w tym rankingu) postanowiłem odsłuchać... drugą z wymienionych wyżej produkcji. Jako, że droga jest długa, okazało się, że jeden album to za mało, żeby skutecznie zabić czas. Więc zamiast w kółko katować zespół braci Youngów, w moich słuchawkach zagościł Exodus.

Już od pierwszego numeru wiedziałem, że to nie będzie przeciętna płyta. "The Human Condition" złamał mnie na pół, otworzył czaszkę, stopił mózg, następnie wpierdolił całego, przeżuł i wypluł. Nie będąc do końca pewnym, czy to, co usłyszałem, było realne, doświadczenie powtórzyłem w domu.

I było. Spora liczba odsłuchań wynika nie tylko z niszczycielskości tego albumu, ale także z tego, że upodobałem sobie zasypianie przy bonus tracku z "Exhibit B", czyli przy "Devil's Teeth". Moja dziewczyna do dziś nie pojmuje uspokajających walorów tego numeru. Nie rozumiem jej.

Erykah Badu - New Amerykah Part Two: Return of the Ankh

Pod koniec roku szkolnego dosyć często widywałem się Xeyosem (jakbyś nie wiedział – producent z mojego miasta; połowa duetu producenckiego Xenoidy). Tak się składa, że jest on dosyć sporym fanem pani Badu, stąd gdy pewnego dnia nasza rozmowa skupiła się na zachwytach nad producenckim talentem Madliba, padnięcie z jego ust "Erykah Badu ma jego bity na nowym albumie" było nieuniknione. Dopiero później okazało się, że ta płyta jest ogółem świetnie wyprodukowana. A do tego wypełniona cudownym, uzależniającym klimatem.

Kilka miesięcy później z ciekawości sprawdziłem pierwszą część Nowej Ameryki. I choć żaden numer z sequela nie ma nawet startu do "The Healer" czy "Honey", jako całość zdecydowanie przoduje dwójka. Stąd pewnie większa ilość odsłuchań.

Robert Plant – Band of Joy

Ciąg dalszy wpływów mojej klasy. W II E znalazła się również psychofanka Led Zeppelin, a co za tym idzie, również Roberta Planta. Długo nie mogła znaleźć zrozumienia dla mojego thrashmetalowego gustu, aż w końcu poleciła mi "Band of Joy", ale z komentarzem "na pewno ci się nie spodoba". Cóż, nie doceniła widocznie mojej otwartości, bo przepełniony akustycznymi gitarami, harmonikami i generalnie wszystkim kojarzonym z folkiem czy country krążek zawładnął moimi membranami na czas świąt. Od tej samej osoby usłyszałem niedawno informację, że wokalista LZ szykuje drugi album w podobnym klimacie, lecz tym razem z nowymi kompozycjami (bowiem „Band of Joy” to tylko covery). Nie ma co ukrywać – wyczekuję go z niecierpliwością, mając nadzieję na jego obecność za rok w podobnym rankingu.

Overkill – Ironbound

Na ten album nakręcił mnie ogrom pozytywnych recenzji, w których jako porównanie dla "Ironbound" przytaczano często ubóstwiane przeze mnie "Exhibit B" Exodusa. Dotąd z Overkilla znałem jeno "ReliXIV", któremu niestety do geniuszu jest bardziej niż bardzo daleko. Postanowiłem jednak dać temu zespołowi drugą szansę, więc pewnego razu będąc w kieleckim Media Markcie poprosiłem o odsłuch nowego krążka.

I to był błąd. Samo intro błagało o wyrwanie sklepowych słuchawek celem wprawienia mojego ciała w bliżej nieskoordynowane ruchy. Oficjalnie stwierdzam: stanie w miejscu przy tej płycie powinno być zakazane. "Ironbound" napakowane jest ponadprzeciętną ilością przebojowej energii, a singlowe "Bring Me The Night" to wręcz wyborny przykład na to, że thrash może być melodyjny.

Gdybym dziś miał wybierać metalowy album roku, to pewnie wskazałbym właśnie najnowszy materiał Overkilla.

Duże Pe – Zapiski z Życia na Terytorium Wroga

Nad tą płytą pastwiłem się nieco przy okazji recenzji na "Producenckim Punkcie Widzenia". Pomimo upływu czasu zdania nie zmieniłem – nadal niektóre bity Kixa wydają mi się bezpłciowe, ale zdarzają się wśród nich przepiękne perełki, zaś całość jest dla mnie idealnym synonimem zimowego klimatu.

L.U.C – PyyKyCyKyTyPff

Znów wracamy do Media Marktu. Tam nastąpił mój pierwszy kontakt z tym albumem, chociaż wcześniej słyszałem singiel "Kto jest ostatni", który niemal od razu zawładnął moim umysłem. Mając nadzieję, że taka luźno bujająca będzie cała płyta, zlekceważyłem słowa pracownika MM, który ostrzegł mnie przed zbytnią awangardowością "PyyKyCyKyTyPff". Mówił: "Jeśli wydawało ci się, że poprzednie płyty L.U.C-a były chore, to jesteś w błędzie. Na tej są takie krzywe jazdy, jak jeszcze nigdy wcześniej".

Matko, ale ja byłem głupi, nie dając mu wiary. Najłatwiej będzie ten projekt opisać komuś, kto słyszał "Homoxymoronomaturę" z Rahem. Tym razem klimat jest bardzo podobny, ale wszystko zostało opakowane jeszcze większą ilością efektów (najczęściej przytłaczających), no i 100% dźwięków to beatbox. Całość brzmi... specyficznie, wręcz stawiając "PyyKyCyKyTyPff" w jednym rzędzie z innymi albumami ekstremalnie niszowymi.

PS Rok 2010 to także bardzo udany koncert L.U.C-a w Kielcach, gdzie promował wydawnictwo "39/89". Zabrał się do tego z typowym dla siebie rozmachem, robiąc potężne wrażenie na wszystkich – a na mnie z pewnością. Pozytywne, należy dodać.

Groove Armada – Black Light

Zajawka na GA to symbol ostatniego lata. Niemal całą drugą połowę wakacji towarzyszyły mi ich trzy płyty wydane w serii "Original Album Classics". Z Czarnym Światłem zapoznałem się jakoś we wrześniu, i choć daleko mu do mojego ulubionego wydawnictwa grupy (czyli "Lovebox"), stoi na bardzo wysokim poziomie pod każdym względem. Nie znajdziemy tu już tak charakterystycznych dla grupy niskich temp – jeśli takie występują w parze z melancholią, to i tak z czasem ustępują miejsca elektronicznej jatce. Całość przywodzi na myśl nocny klimat, którego intensywność jest skutecznie podkreślana przez brzmienie, czyli potężną „ścianę dźwięku”. Nie ukrywam, że bardzo podoba mi się ten zabieg, ale jedną z kompozycji całkiem zepsuło jego zastosowanie – niestety, mam na myśli kawałek "Warsaw". I tak, to o tę Warszawę chodzi. Piękny gest... : (

HiFi Banda – 23:55

Oto jedyna w całym rankingu reprezentacja truskulowego rapu. O ile jeszcze rok temu chciało mi się przeczesywać fora w celu znalezienia jakiejkolwiek produkcji w tym klimacie, o tyle teraz już po prostu znudziły mi się takie rzeczy. Niestety odbiło się to na mojej ocenie "23:55". Słyszę tutaj pasję, klimat, puls i poziom. Mimo tego projekt nie trafił w mój gust na tyle, aby chciało mi się do niego wracać na tyle często, aby wzbił się wyżej w tym rankingu. Ciekaw jeszcze jestem koncertowego brzmienia materiału, z którym najprawdopodobniej spotkam się pod koniec stycznia – może wtedy odżyje we mnie zajawka na truskul. Trzymajcie kciuki.

WdoWA – Superextra

Co tu dużo mówić – pewnie każdy ma już wyrobione zdanie na temat nowej płyty Gośki i moja opinia go nie zmieni. Ponadprzeciętnie często są to zdania skrajne, co doskonale jestem w stanie zrozumieć - "Superextra" to płyta zrobiona niemal całkowicie na przekór wszystkiemu. Sam byłem głęboko zaskoczony prawie wszystkimi jej elementami, jednak bardzo szybko przyzwyczaiłem się do niezwykłości projektu. Dzięki temu teraz mogę obiektywnie stwierdzić, że to po prostu bardzo dobry album, nawet pomijając jego świeżość i swoistą "babskość", która teoretycznie powinna do mnie nie trafiać. Przykro mi – trafiła idealnie, potwierdzając tylko wyniki szkolnej ankiety, z której wynikło, że mój mózg jest płci żeńskiej. Jednak na pocieszenie koleżanka (ta od Roberta Planta; swoją drogą, jej mózg okazał się być samcem) zapoznała mnie z nowym albumem Acid Drinkers. I jaki efekt?

Acid Drinkers – Fishdick Zwei: The Dick is Rising Again

Taki, że teraz "Fishdick Zwei" zamyka ranking 15 najczęściej słuchanych przeze mnie premier 2010. Ten album w całości składa się z coverów, ale za to jakich! Grupa trzymała się prostego schematu: co w oryginale było niemetalem, przerobili na metal – i vice versa. Słuchanie „The Dick is Rising Again” to bezustanny ciąg wybuchów szczerego śmiechu. No bo jak inaczej zareagować na, powiedzmy, „New York, New York” Sinatry w towarzystwie mocnych gitar oraz ciężkiego wokalu? Albo „Hit The Road Jack” Charlesa? A może ktoś woli "Nothing Else Matters" w wersji na wiolonczelę i akordeon? Teoretycznie druga część Mojej Ulubionej Rybnej Potrawy (jak nie znasz angielskiego, to poznaj, bo w tym przypadku warto) stanowić może tylko ciekawostkę – w praktyce świetnie się tego słucha nawet na pętli.

4 Comments

  • 11 stycznia 2011 18:36 | Permalink

    To fakt, PPA to zajebisty materiał na koncerty.

  • Anonimowy
    11 stycznia 2011 19:44 | Permalink

    23:55 miazga.

  • Anonimowy
    11 stycznia 2011 20:05 | Permalink

    Wzdół pozdrawia Skarżysko i zaprasza na koncert Slasha (without Fergie),który już wkrótce :D

  • Anonimowy
    13 stycznia 2011 13:37 | Permalink

    Hifi to nie truskul, tak w gwoli ścisłości. :)

  • Leave a Reply