Gustoprześwietlacz: Mastuś

Mastuś, czyli mina owcy, i jej gust:

Miałam napisać to już chyba miesiąc temu, no ale... się jakoś wydłużyło. I nie, wcale nie sporządzałam przez ten czas wyśmienitej listy. Nie oczekujcie też rozbudowanych wypowiedzi pod każdym utworem.

Także tego, kolejność przypadkowa:

1. Anberlin - Enjoy the Silence


Mniam, mniam - uwielbiam. Ale to jedyna piosenka z repertuaru Anberlin, którą strawiłam.

2. Amy Winehouse - Rehab


Może i jest ćpunką, ale muzykę ma dobrą. Najchętniej zamieściłabym tu jeszcze z 5 jej piosenek, ale nie bądźmy monotematyczni.

3. Sheryl Crow - Behind Blue Eyes


Z cyklu soundtracki z seriali.

4. The Cinematic Orchestra - To Build a Home


Na każdą pogodę, na każdy dzień, w ogóle na wszystko. To nie znudzi mi się nigdy. Mogę słuchać calutki dzień, bo te 6 minut to za mało jak na coś tak pięknego.

5. Nneka - Heartbeat


Cóż, po prostu spodobało się.

6. Patrick Watson - The Great Escape


Znalezione jakoś poprzez te dwa poprzednie, polecam też inne utwory w jego wykonaniu.

7. Discovery - It's Not My Fault


Ian Eastwood fajny koleś i układa choreografie do fajnych piosenek, jak ta właśnie.

8. The Asteroids Galaxy Tour - The Golden Age


Dla odmiany coś wesołego.

9. Ayo - Down On My Knees


Chyba nie słyszałam jeszcze piosenki w jej wykonaniu, która by mi się nie podobała. Tyle na ten temat.

10. Drake - Little bit


Połączcie sobie opis z nr 5 i 7. Właśnie dlatego.

Anberlin - może być, ale pewnie nigdy do tego nie wrócę. Amy Winehouse - no fajne, fajne. Dobry głos ma. Sheryl Crow - kolejny z coverów piosenki The Who. Kto jeszcze pamięta, że kiedyś wykonywało to Limp Bizkit, a Fred Durst dzielił teledysk z Halle Berry? Lubię. The Cinematic Orchestra - jak Revo powiem: "Ninja Tune, znasz drugi taki label?". Na tej oficynie jeszcze ani razu się nie zawiodłem - wciąż żałuję, że nie stać mnie na wykupienie całego katalogu płyt, którym dysponuje. The Cinematic Orchestra to jeden z tych wykonawców z Ninja Tune, który jest na mojej liście *najbliższych* zakupów. A numer doskonały, wiadomo. Nneka - największy przebój Nigeryjki, skądinąd znakomity utwór. Tak jak cała twórczość Nneki. 3 lata temu (jak ten czas leci!) byłem na jej koncercie i... Co mogę powiedzieć? Miazga. Patrick Watson - trochę smętnie, ale fajnie. Discovery - momentalna zmiana klimatu. Dość interesujące, ale dłużej nie mógłbym chyba tego słuchać... The Asteroids Galaxy Tour - po prostu fajny numer. Ayo jest spoko, prawda? Prawda. Drake - takie sobie.

One Comment

  • 20 maja 2011 09:13 | Permalink

    Dzień dobry. Choć „Enjoy the silence” nie jest najlepszym, co słyszały moje uszy, da się to słuchać. Zaczyna się ciekawiej niż kończy (doskonała gitara na początku i później na 2:01), ale przynajmniej energię ma jakąś. Najbardziej irytujący z tego kolażu dźwięków jest chyba werbel, zresztą gdzieś wcześniej jechałem już tak brzmiące bębny. Ogólnie piosenka jest przeciętna. Amy Winehouse i jej „Rehab” podnosi ogólny poziom zestawienia trochę wyżej. Tło dla jej poczynań wokalnych (muzyka, jak nie wiesz) ujęło mnie wielowarstwowością tak aranżacyjną, jak instrumentalną – w tej kwestii zdecydowany plus. Jednakowo ocenić należy dźwięki otworogębowe, gdyż Amy pwnuje ciekawy głos i potrafi śpiewać nawet. Fajny numer. „Behind blue eyes”... O JA PIERDOLĘ! Samotna gitara otwierająca całość przekonała mnie, że oto nadchodzi hejting. Niestety musiałem, zawstydzon wielce, spuścić wzrok i pomaszerować do kąta. Wokalistka wręcz doskonale poradziła sobie z przezwyciężeniem klątwy piosenek akustycznych serwując wokalnie taką melodię, że głowa mała. A jak wszedł rozpierdol w 2:18 to aż podskoczyłem na krześle. Doskonała gitara (niejedna!), brzmienie jak złoto, perkusista łoi jak natchniony – coś PIĘKNEGO. Utwór czwarty nie powalił mnie. W zasadzie, to po jednym odsłuchaniu raczej już do niego nie wrócę. Nie jest nudnawo, jest porażająco nudno. Nikt tutaj nie robi nic, żebym poczuł się zaciekawiony. Słucham mało takiej muzyki, toteż nie trafiło do mnie ani trochę. Z kolei Nekka od zawsze na propsie, uwielbiam jej głos. Na początku chciałem rzucić grubym hejtem na temat przesadzonej głośności bassu, ale w refrenie dotarł do mnie koncept, więc się nie czepiam. Zajebisty koncept, swoją drogą. Instrumentaliści grają cudownie (perka!), całość ma kopa idącego w parze z oryginalnością. Świetne, świetne! Patrick Watson nie przykuwa mojej uwagi (podobnie zresztą jak „To build a home”), przy czym odbiór jest dodatkowo psuty przez niesamowicie chujowy głos. Zero podjarki w którąkolwiek stronę. Finito. „It's not my fault” brzmi raczej kakofonicznie, albo sprawia takowe wrażenie na początku. Nie za bardzo wiem, jak ugryźć ten numer, aby napisać coś istotnego. Musiałbym się chyba dłużej doń przekonywać. Na pewno pochwały warte są stereo i klimat – a przede wszystkim ogólne (pojmowane szeroko a występujące w sporym natężeniu) eksperymentatorstwo. Przeżuł mnie ten kawałek i wypluł. Ale wrócę do niego! „The golden age” zaczyna się tragicznie, ale kiedy wchodzą dęciaki, zyskuje kolory. 1:46 = bardzo fajne przejście. Podoba mi się również flet (!!) oraz mnóstwo innych aranżacyjnych smaczków w tle. Pomimo słabego pierwszego wrażenia, mamy do czynienia z piosenką świetną. Pod koniec zestawienia – Ayo. Kurwa, ciężko. Warstwa muzyczna jest mega – jakieś dodatkowe klawisze, „tlące się” gitary, nastrój, ogółem git. Natomiast sama Ayo i furora, jaką wywołała, są dla mnie rzeczami nieogarnialnymi. Refren wręcz eksploduje skrajną nieciekawością – do tego stopnia, że odrzuca mnie w jakimś niepojęty sposób. Nie mogę go słuchać, przewijałem za każdym razem. Śpiew sam w sobie też został wyzuty z czegokolwiek, czym by się można było jarać. W, raczej. Ayo NIE JEST spoko. Dziesiątkę zamyka dosyć klimatyczny numer. Jako, że nie mam specjalnie czasu na rozpisywanie się dalej, ograniczę moją wypowiedź do stwierdzenia, że poza nastrojem w głowie została mi jeszcze ta wkurwiająca perka. Amen, żuczki.

  • Leave a Reply