Idąc do szkoły, niósł plecak na obu ramionach, bo dbał, aby sylwetka w plecach nie była przekrzywiona. Czuł szacun do grona pedagogicznego, bo wie, że tylko pracując można dojść do czegoś. Uczył się pilnie, choć z kolegą Sienkim są młodzi, ani bogaci, ani piękni.
Jako, że ostatnio cierpię na chroniczny brak czasu z powodu matury, matury i innych rzeczy typu matura, wolne chwilę poświęcam raczej na tworzenie muzyki niż jej słuchanie. Poniższa lista niekoniecznie przedstawia więc to, czego słuchałem ostatnio, jest to po prostu zbiór kawałków, które w jakiś sposób zapadły mi w pamięć.
Sugar Minott - Good Thing Going
Na początek trochę jamajskich rytmów - kawałek "Good Thing Going" Sugar Minotta, który w różnych odstępach czasowych wprawia w drgania membranę moich słuchawek/głośników. Wesoła melodia i zabawna mimika twarzy wykonawcy (zwróćcie uwagę, że brak mu górnej jedynki) to całkiem skuteczny sposób na małą poprawę humoru.
Notorious B.I.G. - Bullshit and Party
Jestem zagorzałym fanem Biggiego, nie mogło więc zabraknąć na mojej liście artysty tak dużego (można by nawet rzec ogromnego) formatu. "Party and Bullshit" to jeden z pierwszych kawałków jakie usłyszałem (obok "Juicy"). Co tu dużo mówić - charakterystyczny niski głos i grube, zadziorne flow nie pozwalają chyba nikomu przejść obojętnie.
Nie znam się za bardzo na tego rodzaju muzyce, jednakże lubię od czasu do czasu włączyć coś *wydziwnionego*, co, potocznie mówiąc, "lekko ryje banię". Link do "Tea Leaf Dancers" kiedyś wysłał mi znajomy (który sam również wykręca ciekawe rzeczy we Fruity Loopsie, można go posłuchać tu).
Pezet - Gdyby miało nie być jutra
Żywiołowe, wulgarne i z pierdolnięciem. Gdy słucham tej piosenki, mam ochotę wsiąść w furę i mocno napiąć ścięgno Achillesa prawej stopy, wciskając pedał gazu do samiutkiego końca. Może to dobrze, że nie mam jeszcze samochodu.
Jessie J - Price Tag feat. B.o.B.
Miły dla ucha głos i równie miła dla oka figura Jessie J sprawiły, że ta piosenka chodzi mi po głowie już od jakichś kilku tygodni. + Całkiem spoko nawijka tego typa.
Bob Marley - She Used To Call Me Dada
Uwielbiam ten kawałek. Znalazłem go w internecie, nie był on zamieszczony na żadnej płycie. Gdzieś czytałem, że żona Boba się nie zgadzała, bo jest to utwór poświęcony innej kobiecie, nie wiadomo jednak czy to prawda z tym niezgadzaniem się (w szczególności biorąc pod uwagę liczne romanse Jamajczyka skutkujące jego równie licznym potomstwem).
Red Hot Chilli Peppers - The Zephyr Song
Nie słucham nałogowo Red Hotów, ale bardzo wpadła mi w ucho melodia refrenu i dlategoż dzielę się. Rootz Underground- Herb Fields
Wg mnie bardzo obiecujący, młody zespół. Jeden z niewielu takich, grający fajne, rootsowe reggae. Podoba mi się zarówno strona muzyczna, jak i głos wokalisty, co rzadko się zdarza. (Oprócz tego koleś ma spoko dredy).
2pac - Krazy
Wieczór+browar+joint+2pac+"Krazy".
Lucy Pearl - Don't Mess With My Man
Na koniec fajna, bujająca nuta z prawdziwie "czarnym" wokalem Dawn Robinson. Enjoy!
Słowem wstępu: uczyłeś się do matury? Serio? Dobre sobie. Sugar Minott - pozytywne, na pewno. Ziomek serio rusza się bardzo zabawnie. Ogólnie, na plus. Biggie - obiecuję, że kupię kiedyś jego płytę, bo dobre gówno, kurwa. Flying Lotus - od razu rozpoznałem, tożto Andreya Triana tu śpiewa! Muzycznie dla mnie troszkę przyciężkie, ale w sumie ciekawe i warte polecenia. A jak komuś ten wokal przypadł do gustu, to polecam obadać wyżej zamieszczony link. Pezet - whoaaaaaa!!! Mój ulubiony numer z "Muzyki Rozrywkowej". Jest moc, jest pierdolnięcie, jest serio ochota, żeby wziąć Matiza i wycisnąć tyle, ile z niego się da. No, ale Matiz nie ma nawet radia, więc... Jessie J - fajny numer, serio. A ten Bob Marley trochę nudnawy... Red Hoci - wiadomo, że lubię. Rootz Underground - zajebiste, zaiste! Tupac jest nudny, sorry. Lucy Pearl - nie podoba mi się.
O kurwa, niezłych zaległości sobie narobiłem. Ostatni tydzień nie był zbyt bogaty w czas wolny, toteż dopiero dzisiaj siadam do hejtowania. Zaczynamy jakimś reggae, cóż. Niestety, od tego gatunku chcę baaardzo dużo, a „Good thing going” nie ma do zaoferowania nic poza przykrym, do wyrzygania PRZENUDNYM standardem. Rozumiem, że nie ma czego wymagać od rocznika 1981, ale toto nie kiwa w żadną stronę. „Bullshit and party” atakuje przede wszystkim mocarnym refrenem i oldskulowym klimatem. Magia NY sprzed kilkunastu lat działa bezbłędnie, kurz na perce stwierdzony, sampel schowan w tle, więc jest dobrze. Tylko z opisem się nie zgadzam, bo zapewne znalazłoby się mnóstwo osób przechodzących obok tego numeru obojętnie :). Flying Lotus już na wstępnie wkurwia mnie odniesieniami do takiego charakterystycznego, zjebanego strasznie „pompującego” mixu (np. Groove Armada – Warsaw). Jednak po odrzuceniu tego niewygodnego faktu zostaje bardzo ciekawa kompozycja, może niezbyt porywająca pod względem technicznym (parę akordów + niekończąca się pętlaaaaa), ale za to nastrojowa niesłychanie, że let's get higher! Do tego fajny wokal. Props leci. „Gdyby miało nie być jutra”? Boże, jaki ten Kociołek jest nudny. To chyba on skomponował biciwo, bo brzmi bardzo charakterystycznie. Aż za bardzo, że się słuchać odechciewa. Na szczęście sytuację ratuje sam Pezio, lecąc pewnie, z klasą i wykopem. Wiadomo, że na kamikaze w furze jak znalazł. Dalej... Jessie J? Że niby jaki ona ma głos? „Miły dla ucha”? Ej panowie, mieliśmy być poważni. Toć włączając dowolny popowy numer z damskim wokalem można mieć sporoprocentową pewność, że wokalistka będzie śpiewać WŁAŚNIE TAK. Mnie to już zaczyna w uszy kłuć. Chociaż nie można powiedzieć, że ten numer poraża nieoryginalnością, bo faktycznie potrafi wbić w głowę. Chyba przez refren. „She used to call me dada”... no nie, czemu 95% numeru jest w lewym kanale? Zmienia się to dopiero po minucie. Ach, łaska! Cóż mogę rzecz... wyraziłem się już wcześniej dosyć ciepło o reggae, więc nie zamierzam powtarzać. Dla Marleja wiadomo, że szacunek, bo pionier i tak dalej... ale to TYLE. Red Hotów ja również nie katuję nałogowo, ale większość ich numerów (z tych, które znam) lubię nieprzeciętnie, bo wkręcają się. Ale „The zephyr song” to absolutnie najgorszy track RHCP, jaki słyszałem. Melodię refrenu znam już jakiś czas (w radiu latało przecież ile razy) i darzę ją szczerą nienawiścią od pierwszego usłyszenia. Jeden z najbardziej wkurwiających motywów wszech czasów. Wyjazd z tym do producentów Teletubbies, to może przyjmą jako theme song. Innego przeznaczenia dla tego numeru nie wymyślę. Utwór Rootz Underground nie podbił przesadnie mojego serca, ale bardzo fajnie brzmi gitara na początku. I jeszcze klawisze – szkoda tylko, że tak bardzo w tle. Jakby je podgłosić, byłoby zdecydowanie ciekawiej. Miłe wrażenie pozostawiają także dodatki perkusyjne. „Krazy” poznałem dawno temu dzięki mojemu ziomblowi Robsowi, z którym nawet kiedyś był wywiad jeszcze na lite-lite. Opinia o tym joincie pozostaje niezmienna od wtedy – magiczny numer, fsamraz na odlot albo dobry sen. Jeśli dobrze pamiętam, to tam pod koniec gościnnie wjeżdża Bad Azz, dodatkowo podbijając klimat. Cudowny kawałek. „Don't mess with my man” kiwa na wszystkie strony, aż miło. Doskonale brzmią obie gitary (warte podkreślenia połączenia akustyka i elektryka, uwielbiam, gdy się spotykają w jednym tracku) oraz perka. Idealne toto na lato, toteż gwarantuję częstą obecność w moim odtwarzaczu. Dzięki! :)
2 Comments
Herb Fields to przypadkiem nie nazwa piosenki a Rootz Underground to zespół ?
O kurwa, niezłych zaległości sobie narobiłem. Ostatni tydzień nie był zbyt bogaty w czas wolny, toteż dopiero dzisiaj siadam do hejtowania. Zaczynamy jakimś reggae, cóż. Niestety, od tego gatunku chcę baaardzo dużo, a „Good thing going” nie ma do zaoferowania nic poza przykrym, do wyrzygania PRZENUDNYM standardem. Rozumiem, że nie ma czego wymagać od rocznika 1981, ale toto nie kiwa w żadną stronę. „Bullshit and party” atakuje przede wszystkim mocarnym refrenem i oldskulowym klimatem. Magia NY sprzed kilkunastu lat działa bezbłędnie, kurz na perce stwierdzony, sampel schowan w tle, więc jest dobrze. Tylko z opisem się nie zgadzam, bo zapewne znalazłoby się mnóstwo osób przechodzących obok tego numeru obojętnie :). Flying Lotus już na wstępnie wkurwia mnie odniesieniami do takiego charakterystycznego, zjebanego strasznie „pompującego” mixu (np. Groove Armada – Warsaw). Jednak po odrzuceniu tego niewygodnego faktu zostaje bardzo ciekawa kompozycja, może niezbyt porywająca pod względem technicznym (parę akordów + niekończąca się pętlaaaaa), ale za to nastrojowa niesłychanie, że let's get higher! Do tego fajny wokal. Props leci. „Gdyby miało nie być jutra”? Boże, jaki ten Kociołek jest nudny. To chyba on skomponował biciwo, bo brzmi bardzo charakterystycznie. Aż za bardzo, że się słuchać odechciewa. Na szczęście sytuację ratuje sam Pezio, lecąc pewnie, z klasą i wykopem. Wiadomo, że na kamikaze w furze jak znalazł. Dalej... Jessie J? Że niby jaki ona ma głos? „Miły dla ucha”? Ej panowie, mieliśmy być poważni. Toć włączając dowolny popowy numer z damskim wokalem można mieć sporoprocentową pewność, że wokalistka będzie śpiewać WŁAŚNIE TAK. Mnie to już zaczyna w uszy kłuć. Chociaż nie można powiedzieć, że ten numer poraża nieoryginalnością, bo faktycznie potrafi wbić w głowę. Chyba przez refren. „She used to call me dada”... no nie, czemu 95% numeru jest w lewym kanale? Zmienia się to dopiero po minucie. Ach, łaska! Cóż mogę rzecz... wyraziłem się już wcześniej dosyć ciepło o reggae, więc nie zamierzam powtarzać. Dla Marleja wiadomo, że szacunek, bo pionier i tak dalej... ale to TYLE. Red Hotów ja również nie katuję nałogowo, ale większość ich numerów (z tych, które znam) lubię nieprzeciętnie, bo wkręcają się. Ale „The zephyr song” to absolutnie najgorszy track RHCP, jaki słyszałem. Melodię refrenu znam już jakiś czas (w radiu latało przecież ile razy) i darzę ją szczerą nienawiścią od pierwszego usłyszenia. Jeden z najbardziej wkurwiających motywów wszech czasów. Wyjazd z tym do producentów Teletubbies, to może przyjmą jako theme song. Innego przeznaczenia dla tego numeru nie wymyślę. Utwór Rootz Underground nie podbił przesadnie mojego serca, ale bardzo fajnie brzmi gitara na początku. I jeszcze klawisze – szkoda tylko, że tak bardzo w tle. Jakby je podgłosić, byłoby zdecydowanie ciekawiej. Miłe wrażenie pozostawiają także dodatki perkusyjne. „Krazy” poznałem dawno temu dzięki mojemu ziomblowi Robsowi, z którym nawet kiedyś był wywiad jeszcze na lite-lite. Opinia o tym joincie pozostaje niezmienna od wtedy – magiczny numer, fsamraz na odlot albo dobry sen. Jeśli dobrze pamiętam, to tam pod koniec gościnnie wjeżdża Bad Azz, dodatkowo podbijając klimat. Cudowny kawałek. „Don't mess with my man” kiwa na wszystkie strony, aż miło. Doskonale brzmią obie gitary (warte podkreślenia połączenia akustyka i elektryka, uwielbiam, gdy się spotykają w jednym tracku) oraz perka. Idealne toto na lato, toteż gwarantuję częstą obecność w moim odtwarzaczu. Dzięki! :)