To chyba najbardziej popowa lista ze wszystkich. Ale zdarzają się też na niej fajne piosenki, naprawdę!
1. Justin Timberlake + Timbalanad - SexyBack
Młodzieńcza miłość. ^^
2. Ellie Goulding - The End
Poprawia mi humor i jakoś napełnia pozytywną energią. Prosta melodia i tekst dodają uroku.
3. Hurts - Better Than Love
Jak dla mnie genialny zespół i nie zgadzam się ze stwierdzeniem, że tylko jedna piosenka im się udała.
4. Barcelona - Come Back When You Can
Soundtrack z serialu, już nawet nie pamiętam którego.
5. Adele - Turning Tables
Zaczęłam słuchać jej piosenek od niedawna i podoba mi się ta szczerość, z jaką śpiewa.
6. Eldo - Spacer
Geniusz.
7. Augustana - Boston
Kolejny soundtrack. Kiedyś to była moja ulubiona piosenka
8. Coldplay - The Scientist
Zbiera mi się na wspomnienia przy tej piosence.
9. Robert M - All Day All Night
Z całkiem innej beczki - Robert M.
10. Brodka - Kropki kreski
Najlepsze na koniec.
Timberlake - no nieźle się zaczyna. Nigdy nie lubiłem gościa i zdania nie zmienię. Ellie Goulding - a to fajne, naprawdę! Przyjemne takie. Hurts - nie podoba mi się. Barcelona - tym bardziej nie wiem, z jakiego to serialu. W każdym razie, daje radę. Adele - no, wreszcie coś, o czym mogę z całą stanowczością powiedzieć, że jest naprawdę dobre. Eldo - po pierwszych piosenkach tego tu się kompletnie nie spodziewałem. Miłe zaskoczenie. Dobry numer. Augustana - nudne. Coldplay - whoa, co za przebój. Kto zna, palec do budki! Robert M - to żart?! Brodka - dobry numer, serio.
Gary na trzy
12 godzin temu
2 Comments
Barcelona - Come Back When You Can to z Pamiętników Wampirów - s01e09 końcówka
O ja pierdolę, ciężko będzie. Tak sobie pomyślałem patrząc na niektórych wykonawców. No ale dobra, Litu propsuje, więc pomyślałem, że może nie będzie tak źle. A tu proszę - „Sexy back”. Boże. Słuchane było w podstawówce, potem już jakoś nie bardzo. Włączyłem. No cóż. Refren kiwa niesamowicie, reszty się nie da znieść. Ze wszystkich singli na FS/LS (bo reszty płyty nie słyszałem, przyznaję) ten jest ewidentnie najgorszy. A w klipie do dziś nie mam pojęcia, o co chodzi. Dalej Ellie Goulding. Opis napełnił mnie daleko idącym zniechęceniem („prosta melodia?”), które jednak uleciało po włączeniu numeru. Nie, żeby był zajebisty. Nawet świetny nie. Broń Boże – dobry też nie. Choć jest taki, o: poleci do końca i nara; należy odnotować miłe zaskoczenie panującym tu (jak myślicie, jakie słowo znajdzie się po nawiasie?) klimatem. Faktycznie, ma ten track w sobie coś na chandrę. Lecimy dalej. Hurts zadbało o pierwszy porządny numer w niniejszym zestawieniu, chociaż niebanalny jest tu tylko wstęp. Jara mnie strasznie taka „nocna” elektronika, więc leci props – tym bardziej, że tam gdzieś (w przejściu bodajże) wchodzą sample chyba. Uwagi? Perka do wyjebania. „Come back when you can” zaczyna się ŹLE, dając nadzieję na kolejny smętny, nudny, nieodkrywczy numer. Nie pomyliłem się jakoś specjalnie – ciekawe są te chórki w refrenie. Magia chyba była tu zamierzona... ale jej BRAK, więc kawałek nie zasługuje na nic więcej niż: słabe. Każdy instrument / odgłos / fragment ma swoją własną bezkresną otchłań nudy, przy czym wszystkie te otchłanie razem zebrane powodują wielką ścianę chęci ziewania. Ledwo wytrzymałem do końca. „Turning tables” repertuarowo nie ma za wiele do zaoferowania, więc uratować ten numer może tylko melodia, albo skill (:D) wykonawcy. Nucić za bardzo nie ma czego – ewentualnie tylko refren od biedy, toteż należy się przyjrzeć umiejętnościom. A te(le) stoją na wysokim poziomie, bo Adele śpiewać potrafi. Zwłaszcza tam pod koniec wyczynia takie cuda, że łoj. Props. „Spacer”? Kurwa no. Ja tak naprawdę bardzo się staram nie lubić Eldoki, ale to trudne. A konkretniej – jego numerów. Czarny rzucił tutaj niesłychany bit, że nie ma czego sprzątać. A klimat jest dokładnie taki, w którym Eldo mi siedzi najlepiej. Te wszystkie gitary, werble, rozmyte sample w tle, klawisze, dęciaki (?) - pychota. I MROK. Twór Augustany (?) to bardzo przykra rzecz, bo przez pierwszą połowę trwania mamy do czynienia ze znośną piosenką, zaś po 2:33 zaczyna się tragedia. Część numer jeden nie jest zbytnio odkrywcza ani choćby trochę intensywna, ale przynajmniej da się słuchać. Ba, może u kogoś nawet wywoła uśmiech na twarzy. Później jednak u kompozytora wystąpiła żądza przypierdolenia mocniej – a że nie za bardzo wiedział, jak się do tego zabrać, najzwyczajniej w świecie zjebał sprawę. Przecież te nędzne gitary zarzynają wszystko. Robi się naprawdę ciężko, a następny Coldplay. Boże. Jak ja ich cholernie nie trawię. Parę numerów spoko, więcej słabych. Reszty nie słuchałem, bo się boję. I raczej miałem rację, gdyż „The scientist” nie zmienia mojego negatywnego nastawienia. Ciekawie gra perka oraz gitarka od 3:04 – niestety całość stoi mniej więcej na poziomie pierwszej połowy poprzedniego tracka (cytując: „da się słuchać). Numer dziewiąty to Final Boss: Robert M. Zadanie: przesłuchać całość i przeżyć. Udało się? Udało, ale było ciężko. O ile na jakimś parkiecie się sprawdzi, o tyle nie widzę żadnego sensu słuchania takiej kupy w domu – bardzo mi miło, że pan Robert umie zadbać o ładne brzmienie (a może panowie specowie od mixu?), ale nie obraziłbym się, słysząc kompozycję na równie wysokim poziomie. Akordy poustawiane dokładnie w tych samych miejscach dokładnie w tych samych odstępach czasu. Co cztery kroki. Błagam, da się banalniej? Da się GŁUPIEJ? Otóż nie kurwa, głupiej się nie da. Sytuację ratuje Brodka, której nagranie jest co najmniej intrygujące. Tego typu przejścia słyszałem albo dawno, albo nie słyszałem wcale. Odkrywcze i ciekawe, więc propsy.