Tak sobie patrzę na TOP10 moich ulubionych wykonawców wg statystyk na LastFM, drapię się w głowę i stawiam sobie fundamentalne pytania: Gdzie się podziały tamte prywatki? Gdzie ci mężczyźni? Co się stało z Magdą K.? I - wreszcie - czemu, do jasnej anielki, tylko 3 rapsy na 10 lokat?
Zaszczytne miejsce pierwsze zajął - o dziwo! - przedstawiciel kultury hip-hopowej, choć - trzeba to przyznać - dość awangardowy. O Hocus Pocus już pisałem - nowa płyta Francuzów to prawdziwy majstersztyk. Po więcej odsyłam tutaj.
Dalej rapu już za wiele nie widzę. Jeno The Let Go na 7. oraz Streetworkerz - tak trochę chyba przez przypadek - na 9. Hip-hopu nie ma, jest jazz, folk i rock. Sporo rzeczy, o których zdążyłem tu napomknąć (bądź nimi wręcz zadręczyć). Kult, Louis Armstrong, Czesław Śpiewa, Kawałek Kulki - było chyba, co nie?
O czym zatem z tejże dziesiątki jeszcze nie wspominałem (co najmniej na tym blogu)? Przede wszystkim o T.Love - Muńka lubię i cenię już szmat czasu, dopiero jednak ostatnio w twórczość jego zespołu zagłębiłem się jakby bardziej, poznając konkretne, studyjne albumy. Póki co, faworyt jest jeden - krążek "King", gdzie prócz genialnej piosenki tytułowej znalazły się takie utwory jak "Pani z dołu", "Stany" (ta "fajowa jazda" nie razi!), "Nabrani", "Motorniczy" czy "Dzikość serca". Swoją drogą zauważyłem, że na wszystkich starszych płytach znajduje się zdecydowanie za dużo kawałków śpiewanych po angielsku. Zwłaszcza, iż żaden z nich nie robi większego wrażenia. Ogólnie rzecz ujmując, zajawka na T.Love jak najbardziej występuje - słucham na okrągło, kupiłem parę płyt (dlaczego wcześniejsze krążki dostępne są tylko w mizernych, podwójnych wydawnictwach?!). Swoją drogą ciekawe, ile ona potrwa.
Rzecz kolejna: Leonard Cohen, czyli - jak to na LastFM opisują - singer-songwriter. Po jego twórczość sięgnąłem również niedawno, pod wpływem znakomitego "Waiting For The Miracle" z równie przepysznego soundtracku do porównywalnie genialnego filmu "Natural Born Killers". Tylko, że w tym numerze Cohen budował nastrój zachrypniętym wokalem, a na poznanych przeze mnie nagraniach śpiewa czyściutko, bez żadnej skazy w głosie. Sumując, początkowo małe zdziwko, a nawet rozczarowanie. Później już tylko zachwyt sprawiający, że chętnie wracam do takich piosenek jak "Suzanne", "Sisters of Mercy" bądź "So Long, Marianne". Poczułem bluesa, no.
Koniec TOP10 zamyka postać dla większości czytelników zapewne anonimowa - Brett Dennen, tj. kalifornijski śpiewak folkowo-popowy. Moja znajomość z jego lekką, przyjemną dla ucha muzyką rozpoczęła się od trzeciej serii "Dr House'a", gdzie znalazł się jeden z utworów ("Ain't No Reason"). Spodobało się, choć - należy to zauważyć - nie jest to żaden kunszt, muzyka lotów najwyższych. Fajne granie i tyle - zero filozofii.
Ostatnio rap nudzi mnie strasznie jak Ortegę w "Kickflipie". Wolę słuchać tych rocków i folków, Siekier i KSU. Dlaczego? Nie mam bladego pojęcia. Może jak wyjdzie wreszcie jakaś bomba, taka prawdziwa, istna bomba, to hip-hop powróci do roli dominatora. Na razie jednak brak takowych choćby w samych zapowiedziach. A może to ja mam teraz większe wymagania i nie słucham całego polskiego podziemia i mainstreamu jak leci, tylko staram się selekcjonować? A że obecnie nie ma z czego wybierać...
Gary na trzy
1 dzień temu
One Comment
nie martw się, liceum nie trwa wiecznie.