Arcade Fire w Warszawie

Czegoś takiego jeszcze nie widziałem. Arcade Fire 24 czerwca zagrało w warszawskiej hali Torwaru. Kanadyjczycy dali prawdziwe show, którego nigdy nie zapomnę. Kto nie był, może żałować. Ale po kolei.

Arcade Fire to oktet. Ośmiu grajków - sporo jak na zespół rockowy. Dałoby to się jeszcze jakoś przełknąć, wszakże istnieją zespoły, w których muzykuje porównywalna liczba osób. Tyle że ta ósemka grajków to nie żadni tam zwykli muzycy, żadni gitarzyści, żadni perkusiści, żadni basiści. To multi-instrumentaliści. Każdy gra tu na wszystkim lub prawie wszystkim. Dla zwykłego śmiertelnika sztuką jest opanowanie gry na jednym instrumencie, a co dopiero na paru?

Piątkowy koncert tylko podkreślał przypadłość członków Arcade Fire do sięgania po różne instrumenty. Dosłownie co piosenkę na scenie dokonywały się roszady - jeden porzucał organy i łapał za wiosło, drugi robił na odwrót, ktoś zostawiał bębny i brał się za klawisze, a na perkusji zastępowała go osoba, która do tej pory tylko śpiewała. I tak w koło, Macieju. Nie można było narzekać na nudę. Ba, czerpało się dodatkową radość z obserwacji tego, kto kogo teraz i na czym zastąpi. A może wyskoczy z instrumentem, którego dotąd nie było słychać? I takie rzeczy się działy. Właściwie tylko jedna ze skrzypaczek nie porzucała swego grajpudła, pozostałe siedem osób wręcz żonglowała instrumentami.

Mało tego, każdy z muzyków wczuwał się w swoją rolę. Nikt tu nie odwalał Artura Rojka i nie stał na baczność, tylko autentycznie żył muzyką. Ba, nie tyle muzyką, co każdym wydobywanym przez siebie dźwiękiem. Pod tym względem prym wiódł William Butler, którego żywiołowe i energiczne reakcje, czy to grając na gitarze, czy ksylofonie, czy instrumentach perkusyjnych, robiły niewiarygodne wrażenie. - Albo ten koleś coś ćpał, albo jest zdrowo pojebany - myślałem co chwilę, uśmiechając się na widok tańców, hulańców, min i innych akrobacji w wykonaniu młodszego brata lidera Arcade Fire. Gdyby pokłady swojej energii wykorzystywał w polityce, już dawno zażegnano by bliskowschodnie konflikty, a słowo "głód" na zawsze wyparto by ze słownika.

Program koncertu, mimo braku moich ulubionych piosenek ("Crown of Love", "My Body Is A Cage", "In The Backseat"), usatysfakcjonował mnie. Zespół zagrał swoje największe hity i z "Funeral", i z "Neon Bible", i z zeszłorocznego "The Suburbs". Aranżacje poszczególnych utworów zdawały się być jednak nieco ostrzejsze niż na płytach, jakby zostały wykonane z większą werwą i pierdolnięciem. Ostrego pogo przy tym wprawdzie nie było, to nie punk rock, ale energii sporo, podskoków równie wiele, tak samo jak i nieokiełznanego wymachiwania rękami. Bez wątpienia działo się pod sceną, na co spory wpływ miał znakomity kontakt Kanadyjczyków z publicznością.

To był chyba najlepszy koncert, w jakim uczestniczyłem. Mega show mega gwiazdy, która nie do końca poczuwa się do swojego gwiazdorstwa. Arcade Fire to zespół wyjątkowy - nie gra prostych kompozycji, a mimo to potrafi osiągnąć sukces komercyjny. Choć chyba nie w Polsce, gdyż w hali Torwaru może nie tyle było pusto, co nie brakowało "osobistej przestrzeni". Na TAKIM koncercie TAKIEJ grupy powinien być ścisk jak w Rwandzie.

One Comment

  • Anonimowy
    10 listopada 2011 20:13 | Permalink

    Tez byłam na tym koncercie, Twój odbiór podobny do mojego. Pod każdym względem najlepszy zespół, szkoda że mało ludzi przyszło, to pewnie Kanadyjczycy prędko nie wrócą. Pozdrawiam Basia

  • Leave a Reply