zdjęcie z orangewarsawfestival.pl
Kiedy ja bawiłem w Oświęcimiu, w Warszawie - 17 i 18 czerwca - odbywał się Orange Warsaw Festival. Uczestniczyła w nim Aleksandra "Kałcia" Kałowska i - zgodnie z tradycją (patrz: zeszłoroczny Open'er i koncert Stinga w Poznaniu) - postanowiła podzielić się swoimi wrażeniami:
Orange Warsaw z pewnością nie należy do największych festiwali w Polsce. Nie jest też imprezą najbardziej popularną. Nie organizuje jej król festiwali nieco bardziej alternatywnych, czyli Mikołaj Ziółkowski. W dodatku patronat nad nim obejmuje Orange, TVN (mało alternatywnie) oraz Radio ZET (to już w ogóle mało alternatywnie), a zeszłorocznymi gwiazdami były Nelly Furtado i cudownie przywrócona życiu publicznemu Edyta Bartosiewicz. Można by się zatem spodziewać po nim a) niezłej sieczki, b) strasznej chały. Tegoroczny line-up był jednak na tyle kuszący, że postanowiłam się tam wybrać i mogę z ręką na sercu powiedzieć, że jestem pozytywnie zaskoczona i było warto. Relację chciałam dedykować moim dwóm ulubionym tybetańskim lisom piaskowym, mam nadzieję, że dzisiaj nie będą rozczarowane. Koncerty opiszę po kolei, bo tak chyba najłatwiej.
Laureaci WOW Music Awards
To było najdziwniejsze i najmniej udane muzycznie doświadczenie. Jako, że jestem człowiekiem nie posiadającym telewizora, nie do końca ogarnęłam, o co tam do cholery chodzi. Ciekawie brzmiał zespół FOX, który jest projektem Michała "Foxa" Króla, autora płyty "Box". Do kategorii niezbyt efektownych można zaliczyć występ Piotra Lisieckiego (biję się w pierś, że nie kojarzyłam człowieka - po dokonaniu researchu jawi mi się on jako uczestnik którejś tam z kolei edycji programu Mam Talent). Kolega śpiewa ładnie, nastrojowo, sam w sobie jest wyjściowy i miał nawet całkiem niezłą koszulę, natomiast nie jest to typ muzyki do wykonywania na stadionie Legii. Bardziej w jakiejś zadymionej kafejce. No ale cóż, to był koncert na rozgrzewkę, po płycie stadionu kręciło się jeszcze bardzo mało ludzi, więc można to przebaczyć.
Michał Szpak
Chciałabym zastrzec, że absolutnie nie obchodzi mnie orientacja seksualna Michała Szpaka. Nie obchodzi mnie jego image sceniczny (chociaż ma dłuższe tipsy niż ja). Jednak ktoś, kto wychodzi na scenę ubrany jak Indianin (pióra we włosach), który trafił na wyprzedaż w lumpie z lat 70. (złote legginsy) i swój występ zaczyna piosenką młodzieńczej miłości moich lat ("Californication" Red Hotów) – jest to zestaw, który dla mnie byłby do przełknięcia dopiero, obawiam się, po sporych dawkach alkoholu. Na nieszczęście (nie wiem, czy moje, czy Michała Szpaka) – byłam trzeźwa jak niemowlę. Niestety ten pan wyznaje zupełnie inny rodzaj estetyki scenicznej niż ja. Wokalnie – nie można się przyczepiać, głos ma na pewno silny, jest zdolny, ma mnóstwo energii, gdyż jest jeszcze młody, jędrny itd. Niestety nie przemawia do mnie absolutnie. Jest artystą, może być ekscentryczny – wiadomo, licentia artistica i tak dalej. Ale mimo wszystko przebija wrażenie, że bardziej jest zakochany w sobie niż w tym, co robi. A piosenki, które zaśpiewał – przykro mi to stwierdzić – nieco skatował.
My Chemical Romance
Gdyby oceniać zespół po jego fanach – to o matko i córko, ksiądz Natanek miałby ręce pełne roboty. Publiczność MCR można by opisać następująco: małolaty w czarnych ciuchach, glanach, z wymalowanymi pająkami na ryjkach, błędnym wzrokiem oraz z kolczykami w różnych częściach ciała. Czyli coś, co mnie absolutnie przeraża. W dodatku od godziny 19 biegały jak opętane po stadionie Legii z kartkami z napisem "NA" (były przydatne podczas pierwszej piosenki). Koncert sam w sobie okazał się jednak bardzo przyzwoity. Chłopcy mają na tyle energii, żeby rozbujać nawet tych, którzy ich zespołu nie słuchają. Dużo mocy i dobrego gitarowego grania.
Skunk Anansie
TO JEST KONCERT, NA KTÓRY CIOCIA CZEKAŁA. Po tym – choćby potop. Jeśli nie znacie Skunk Anansie / nigdy nie widzieliście Skin w akcji, to nie zrozumiecie, dlaczego tak się tym jaram. Odkryłam ich rok temu na Open'erze. Żadne nagrania studyjne nie zagwarantują Wam tego, co gwarantuje ich występ na żywo. Jak dorosnę, chcę zostać Skin. Nie wiem co prawda, jak wykonam manewr zostania czarną, łysą i nadpobudliwą, ale chcieć to móc, czyż nie? Ich koncert ogólnie na wielki plus. Olbrzymia energia. A to, co Skin wyrabia na scenie, jest nie do opisania. To trzeba po prostu zobaczyć.
Moby
Wszyscy wiedzą, jak wygląda Moby: jest niskim, łysym gościem w dużych okularach. Uwierzcie mi, że na stadionie Legii co piąty facet wyglądał jak Moby. Przezabawne doświadczenie. Sam koncert – roztańczyła się nawet loża VIP. Królował duch dobrej imprezy. Moby, z wdziękiem właściwym wszelkim obcokrajowcom, powtarzał non stop "Dzikuje, dzikuje". Na uwagę zasługuje wokalistka – Joy Malcolm, zainteresowanym polecam dalszy research (chociaż wyguglowanie tej pani zajęło nam trzy godziny).
The Streets – koncert odwołany
Tutaj organizatorzy dali konkretnie dupy. Niestety, wiedząc, że żona Skinnera ma rodzić na dniach i jest on dość niepewny, jeśli chodzi o dotrzymywanie terminów, powinno się mieć kogoś w odwodzie. Nikogo takiego nie było. Dodatkowo, informacja o odwołaniu koncertu poszła w eter dopiero w sobotę rano – nie wierzę, że organizatorzy nie wiedzieli nic wcześniej. Dość sprytny sposób, żeby ludzie nie pooddawali biletów.
Sistars
Zespół Sistars zjednoczył się z okazji tego festiwalu oraz z okazji dziesiątej rocznicy powstania. Zobaczyłam jedynie koniec tego występu – ale muszę przyznać, że był całkiem przyzwoity. Dziewczyny oczywiście bardzo wzruszyły się odbiorem (co prawda ktoś z publiczności zaintonował "Sto lat", co nie było zbyt konieczne). Kiedy Sistars święciły tryumfy, byłam dość młodociana. Sobotni koncert zrobił na mnie dobre wrażenie, jakby wokalistki dojrzały. Może ja też dojrzałam i słucham tego, co śpiewają, przez nieco inny pryzmat. Ale ogólne wrażenia na plus. Chociaż Paulina Przybysz mogłaby a) oszczędzić nieco chrzanienia w duchu filozofii zen w przerwach między piosenkami, b) założyć stanik.
Plan B
Jak przeczytałam na stronie festiwalu "Legenda brytyjskiej sceny pop" oraz zobaczyłam na scenie kolesi w garniturkach o urodzie Davida Beckhama, to spodziewałam się apokalipsy. Apokalipsa się, bogu dzięki, nie odbyła. Duży plus dla pana od beatboxu, który naprawdę potrafił dużo zrobić ze swoim aparatem mowy. Propsy za dubstepowy remix "Stand by me". Ogólnie – bardzo pozytywne zaskoczenie. I bardzo przystojny gitarzysta (ten ciemnoskóry, oczywiście).
Jamiroquai
Reklamowany jako największa gwiazda Orange Warsaw Festivalu. Koncert opisywany jako najbardziej energetyczny i wspaniały. Oto kolejny przykład na to, że moje pojęcie estetyki rozmija się z pojęciem estetyki Piotra Metza. Nie kręcą mnie kolesie w wieku okołopięćdziesiątkowym, ubrani w spodnie w kant i bluzę od dresu, którym wydaje się, że są wodzem plemienia indiańskiego i mają na imię Siedzący Byk, czy coś w tym stylu. Do tego śpiewają disco (konia z rzędem temu, kto zgadnie, jakie prochy brał recenzent TVN24, nazywając Jamiroquai "królem funku"). Jak to mówią Brytyjczycy – not my cup of tea. Ale niektórzy to lubią, więc bawili się na koncercie przednio. Ja wyszłam przed końcem.
Tegoroczny OWF to doświadczenie muzycznie udane (no, poza Szpakiem i Jamiroquai, ale des gustibus non disputandum est). Organizacyjnie impreza wyszła nieźle; co prawda ponoć dostanie się do strefy gastro po piwo graniczyło z cudem, ale można było ogarnąć. Obyło się bez ofiar w ludziach. Jeśli przyszło się o dobrej porze, nie było problemów z wejściem na teren koncertowy. Stadion Legii – po remoncie niezłe cacko. Reasumując – nie ma na co narzekać. Bilety na Orange były moim prezentem z okazji zakończenia nauki na ten rok, a impreza rozpoczęła moje wakacje. Rozpoczęła je z przytupem i z pozytywnymi wrażeniami. Oby tak dalej!
Aleksandra Kałowska