II Life Festival


Oświęcim kojarzy się z jednym. Wujaszek Adolf pozostawił temu miastu piętno, którego władze miejskie nigdy nie zmyją. Ale próbują załagodzić wizerunek. Jedną z takich prób jest organizacja Life Festivalu, który w tym roku - 18 czerwca - odbył się po raz drugi.

Postawiono na różnorodny line-up. Legenda polskiego rocka - T.Love, idol nastolatek - James Blunt oraz niebywale barwna postać, przez swoje koneksje wyznaniowe związana poniekąd z Oświęcimem - Matisyahu. Trzech wykonawców z całkiem innych parafii, lecz wszyscy jakoś tak zgodnie podkreślający wagę miejsca, w którym występują oraz to, że taka zbrodnia jak tutaj, w tym mieście, nigdy nie powinna się powtórzyć. Wiadomo, życie ponad wszystko.

Dobra, dobra. Dość ględzenia. Jasne, obok tej sprawy nie można przejść obojętnie, ale jednak ideą Life Festivalu nie były żałobne mowy, rozpamiętywanie i rozdrapywanie ran, ale zabawa przy dobrej (czy aby na pewno?) muzyce. I tak w istocie się działo.

zdjęcie autorstwa Dominika Smolarka (źródło: lifefestival.pl)

Jeszcze przed T.Love scenę na stadionie MOSiR opanowuje RotFront. Kapela konkretnie mi nieznana, toteż jej występ sobie odpuszczam. Po 19 wychodzi Muniek z kompanami (ku mojemu, i chyba nie tylko mojemu, zdziwieniu na perkusji brakuje Sidneya Polaka). No i leci "IV Liceum", lecą i hity, i nowe, zazwyczaj dość kiepskie, piosenki. Staszczyk rzecz jasna pozuje na nie wiadomo jakiego rock'n'rollowca, co budzi uśmiech politowania, bo już latka nie te, bo "Chłopaki nie płaczą", bo "Święty", bo to trochę sztucznie jednak wypada. Akustyk coś pierdzieli, włącza jakieś pogłosy, w pewnym momencie brzmi to maksymalnie chujowo i psuje trochę koncert. Całe szczęście, na najfajniejsze numery się ogarnia, dzięki czemu mój faworyt, tj. "King", wykonany jest już kozacko. Tylko co z tego, skoro organizatorzy festiwalu wymyślili sobie jakieś "red zone", czyli sporej wielkości kwadrat pod sceną przeznaczony dla tych, co wybulili na bilet 3x więcej niż reszta? Co z tego? Ludzi tam mało, w dodatku jacyś niemrawi i sztywniaccy. Psuje to trochę atmosferę. Ogólnie zespołem Muńka trochę się rozczarowuje. Na płytach T.Love takie zajebiste, na żywo nie czuje się tej energii. No chyba, że wina leży tylko po stronie akustyka i sztywniaków w "czerwonej strefie".

To, że na scenę wchodzi James Blunt, wiem po usłyszeniu niezdrowego pisku kilkudziesięciu (nie no, kilkuset) młodocianych fanek. Ten facet w ogóle mnie nie kręci. Wokal, którego nie cierpię, od którego wszystko mnie wewnątrz ściska i wykręca. W sensie, że zbiera na wymioty, a nie że jakieś motyle po brzuchu napierdalają mi swoimi skrzydełkami. Mało tego, jego anemiczne piosenki zwyczajnie nudzą i usypiają, co w połączeniu z 10-godzinną podróżą PKP oraz imprezowaniem dzień wcześniej, rzecz jasna w moim wykonaniu, nie jest zbyt dobrym rozwiązaniem.

Co by jednak standardowo nie usnąć, cisnę po strawę. Ceny z gatunku wyjątkowo niemiłych. Przykład? Za szaszłyk zapłaci się równowartość połowy wejściówki na imprezę, czyli około 20 złotych. Łapię więc za najtańszą rzecz na "rynku", za hot-doga za szóstkę, i ruszam do wioski piwnej. Tu jakieś kuriozum, bo żeby dostać browar, trzeba mieć żeton. Nigdy nie spotkałem się z takim rozwiązaniem. Wiem, że na Open'erze stosowano system żetonowy, ale jednak nie ma co porównywać. Life Festival rozmachem przypomina raczej dni jakiegoś miasta, tyle że z konkretnym jak nigdzie indziej line-upem. Niemniej, za piwo żądają ceny całkiem rozsądnej (piątka) i nie ma po nie dużych kolejek, to plus. Szkoda tylko, że jak zwykle bywa na takich spędach, piwo ma mniej procent alkoholu niż mleko tłuszczu - zwyczajowe trzy bronki, które w normalnych warunkach mocno poprawiają humor, w tych w ogóle nie padają na głowę.

Przed koncertem Matisyahu organizatorzy otwierają "czerwoną strefę" dla wszystkich. Bomba. Co prawda na miejscu tych, co wydali przeogromny hajs tylko po to, żeby się tam znaleźć, mocno bym się zezłościł, ale po co marnować wolną przestrzeń? Nie wiem, czy to samowolna decyzja organizatorów, czy naciski nowojorskiego artysty, ale pomysł trafny, bez dwóch zdań.


zdjęcie autorstwa Mateusza Moskały (źródło: lifefestival.pl)

- Bardzo emocjonalny występ. Trzeba się było w niego wczuć - mówi mi po koncercie Matisyahu jeden z poznanych jeszcze w pociągu poznaniaków (pozdrawiam go, jak i całą ekipę). Ma chłop, cholera, rację. Jeśli ktoś nie łączy tekstów z muzyką, z ruchem scenicznym, ze wszystkimi innymi szmerami-bajerami, temu koncert może się nie spodobać. Bo to tak wybuchowa mieszanka, że dla kogoś stojącego z boku, nieznającego kompletnie twórczości, jak i osoby Matisyahu, może okazać się, lekko mówiąc, niestrawna. Ten kocioł zawiera i reggae, i rap, i ostre gitarowe riffy, i dudniący aż do przesady bas, i elektronikę, i dub, i beatbox, i żydowskie modły, i Syjon, i Babilon. No kurwa, mówię Wam, wszystko!!! Nowoczesne show i sztuka na granicy mistycyzmu jednocześnie.

Selekcja utworów bardzo dobra. Koncert otwiera moje ulubione "Youth", potem słyszę inne moje ulubione kawałki - "Jerusalem" oraz "King Without a Crown". Matthew Paul Miller gra dużo nowej płyty, na koniec podstawowego setu leci bodajże "One Day" - chyba najlepszy numer z "Light", z bardzo czytelnym przesłaniem, które w tym mieście, w dodatku przy opadach deszczu, brzmi jeszcze donioślej. Podczas bisów Matisyahu sięga m.in. po cover jakiejś klasycznej piosenki reggae (mea culpa, nie pamiętam dokładnie) oraz po kawałek "Warrior" - doskonały numer jeszcze z debiutu, tj. "Shake Off the Dust... Arise". Aha, przez cały koncert głównej gwieździe przygrywa Dub Trio - Instrumentaliści przez wielkie "I". Szczególnie perkusista robi niebywałe wrażenie. WOW.

Było warto. O ile T.Love, organizacja i Oświęcim jako miasto (jedna pizzeria, w dodatku O K R O P N A) zawiodły, o tyle Matisyahu mi wszystko wynagrodził, dając genialny koncert. Będzie gdzieś grał w Polsce w przyszłości, bankowo tam jadę. I Wy też się nad tym zastanówcie.

PS Należałoby tu jeszcze pozdrowić Maka, bez którego na II Life Festival prawdopodobnie bym nie pojechał. Piątka!

2 Comments

  • Maku
    24 czerwca 2011 10:32 | Permalink

    Ta zapomniana przez Ciebie piosenka bisowa to Rastaman Chant Marley'a : )

    http://www.youtube.com/watch?v=jBBTitBMEMA&feature=related

  • Maku
    24 czerwca 2011 10:51 | Permalink

    przepraszam za błąd to jednak Chant Down Babylon był, zmyliła mnie trochę marleyowska wersja tej piosnki, gdyż Matisyahu posłużył się pierwowzorem Yabby You http://www.youtube.com/watch?v=3wgJsHaaf3w

  • Leave a Reply