Archive for czerwca 2011

Afro Kolektyw unplugged (przynajmniej przez chwilę)


Jakieś półtora roku temu Afro Kolektyw wystąpił w gorzowskim Magnacie. Był trochę syf. 15 osób, z czego szóstka zainteresowanych koncertem. Afrojax popeliny może nie odwalił, ale pograł mniej niż godzinkę i na bisy już nie wyszedł. We wtorek, 21 czerwca, miałem sposobność przekonać się, że całkiem inaczej występuje mu się przed szerszym audytorium - jakąś setką, może nawet dwusetką, ludzi, którzy widzą w nim kogoś więcej niż zabawnego grajka za 2 złote.

Miało to miejsca w Warszawie, w klubie 1500 m^2. Różne rzeczy się o tej spelunie słyszało - choćby, że największe stężenie snobów na metr kwadratowy w "Warszafce". Ale co to ma do rzeczy? Miejsce ogółem całkiem klimatyczne, tylko piwo drogie jak cholera - za 8 zł to ja kupiłem płytę Public Image Ltd. w Empiku na Marszałkowskiej. No dobra, takie tutejsze standardy niby, ale chłopaka z prowincji to boli.

Zaczęło się od utworu, który będzie otwierać nowy album Afro Kolektywu. Tu spostrzeżenie: tych nowych utworów zagrano od cholery i jeszcze trochę więcej. I były całkiem spoko, serio. Chłopaki idą w kierunku bardziej melodyjnym, co niektórym może nieco śmierdzieć, ale ja to kupuję. I myślę, że kupi to znacznie więcej osób niż poprzednie krążki. Forma bardziej przystępna, bardziej przebojowa, a treść równie mocno zajadła i zabawna, co wcześniej. "Wiąże sobie krawat" wkręca się niesamowicie, a na koncercie sprawdza się doskonale. Niech o tym świadczy fakt, że we wtorek wykonano ten numer dwa razy - trochę dlatego, że przy pierwszym podejściu pierdolnął prąd, ale jednak numer publika przyjmowała entuzjastycznie.

Staroci też nie brakowało. Głównie rzeczy z "Połącz kropki" - prawdziwymi hitami Afro Kolektyw podziękował żywiołowej i zaangażowanej widowni (pomijając "Seksualną czekoladę", którą zagrano w podstawowym secie). Zresztą najoryginalniejsza polska grupa hip-hopowa wg Marcina Flinta na bisy wychodziła dwukrotnie. Za pierwszym razem - "Karl Malone", "Czytaj z ruchu moich ust" (w jakiejś nowej, bębenkowej i skróconej wersji) oraz "Wiąże sobie krawat". Za drugim - "Gramy dalej", w którego wykonaniu pomogła grupka fanów, gdyż Afrojax zwyczajnie nie pamiętał tekstu.

Tekstu nie pamiętał, ale show robił fantastyczne. Kontakt z publiką opanował do perfekcji - najbardziej podobał mi się - może trochę ograny, ale i tak fajny - patent z wchodzeniem w widownię. Twarz Afrojaxa znajdywała się tak blisko niektórych osób, że rapując do mikrofonu, pewnie opluł tego i owego. Czego on tam jeszcze nie wyrabiał? Na bieżąco żartował w swoim wysublimowanym stylu albo podbierał swoim kolegom instrumenty i pokazywał swoje skillsy a.k.a. "dodatkowe" muzyczne supermoce. Tymi, zazwyczaj prostymi, zagraniami Afrojax wytworzył zajebistą atmosferę i pod sceną, i w całym klubie. Za to szacun.

Nie ma co porównywać z gorzowskim koncertem.100x więcej energii. Ludzie bawili się wyśmienicie - pod sceną kocioł, skoki, okrzyki, podrygiwanie. Nie można przecież zapominać, że Afro Kolektyw to nie tylko prześmiewcze teksty Michała Hoffmana, ale też zwyczajne, zajebiste granie, do którego nóżka sama chodzi (ba, nie tylko nóżka!). Sam się zdziwiłem, że na żywo zespół brzmi tak fajnie - albo przez półtora roku tak się podszkolili, albo rzeczywiście gorzowski koncert był tak słaby. Nie ważne.

Koniec końców był to bardzo udany wieczór. I dla tych, co słuchali, i dla tych, co wykonywali. Swoją miną Afrojax się zdradził, że trochę się tak znakomitym odbiorem wzruszył. Nie spodziewał się, czy co?

Arcade Fire w Warszawie

Czegoś takiego jeszcze nie widziałem. Arcade Fire 24 czerwca zagrało w warszawskiej hali Torwaru. Kanadyjczycy dali prawdziwe show, którego nigdy nie zapomnę. Kto nie był, może żałować. Ale po kolei.

Arcade Fire to oktet. Ośmiu grajków - sporo jak na zespół rockowy. Dałoby to się jeszcze jakoś przełknąć, wszakże istnieją zespoły, w których muzykuje porównywalna liczba osób. Tyle że ta ósemka grajków to nie żadni tam zwykli muzycy, żadni gitarzyści, żadni perkusiści, żadni basiści. To multi-instrumentaliści. Każdy gra tu na wszystkim lub prawie wszystkim. Dla zwykłego śmiertelnika sztuką jest opanowanie gry na jednym instrumencie, a co dopiero na paru?

Piątkowy koncert tylko podkreślał przypadłość członków Arcade Fire do sięgania po różne instrumenty. Dosłownie co piosenkę na scenie dokonywały się roszady - jeden porzucał organy i łapał za wiosło, drugi robił na odwrót, ktoś zostawiał bębny i brał się za klawisze, a na perkusji zastępowała go osoba, która do tej pory tylko śpiewała. I tak w koło, Macieju. Nie można było narzekać na nudę. Ba, czerpało się dodatkową radość z obserwacji tego, kto kogo teraz i na czym zastąpi. A może wyskoczy z instrumentem, którego dotąd nie było słychać? I takie rzeczy się działy. Właściwie tylko jedna ze skrzypaczek nie porzucała swego grajpudła, pozostałe siedem osób wręcz żonglowała instrumentami.

Mało tego, każdy z muzyków wczuwał się w swoją rolę. Nikt tu nie odwalał Artura Rojka i nie stał na baczność, tylko autentycznie żył muzyką. Ba, nie tyle muzyką, co każdym wydobywanym przez siebie dźwiękiem. Pod tym względem prym wiódł William Butler, którego żywiołowe i energiczne reakcje, czy to grając na gitarze, czy ksylofonie, czy instrumentach perkusyjnych, robiły niewiarygodne wrażenie. - Albo ten koleś coś ćpał, albo jest zdrowo pojebany - myślałem co chwilę, uśmiechając się na widok tańców, hulańców, min i innych akrobacji w wykonaniu młodszego brata lidera Arcade Fire. Gdyby pokłady swojej energii wykorzystywał w polityce, już dawno zażegnano by bliskowschodnie konflikty, a słowo "głód" na zawsze wyparto by ze słownika.

Program koncertu, mimo braku moich ulubionych piosenek ("Crown of Love", "My Body Is A Cage", "In The Backseat"), usatysfakcjonował mnie. Zespół zagrał swoje największe hity i z "Funeral", i z "Neon Bible", i z zeszłorocznego "The Suburbs". Aranżacje poszczególnych utworów zdawały się być jednak nieco ostrzejsze niż na płytach, jakby zostały wykonane z większą werwą i pierdolnięciem. Ostrego pogo przy tym wprawdzie nie było, to nie punk rock, ale energii sporo, podskoków równie wiele, tak samo jak i nieokiełznanego wymachiwania rękami. Bez wątpienia działo się pod sceną, na co spory wpływ miał znakomity kontakt Kanadyjczyków z publicznością.

To był chyba najlepszy koncert, w jakim uczestniczyłem. Mega show mega gwiazdy, która nie do końca poczuwa się do swojego gwiazdorstwa. Arcade Fire to zespół wyjątkowy - nie gra prostych kompozycji, a mimo to potrafi osiągnąć sukces komercyjny. Choć chyba nie w Polsce, gdyż w hali Torwaru może nie tyle było pusto, co nie brakowało "osobistej przestrzeni". Na TAKIM koncercie TAKIEJ grupy powinien być ścisk jak w Rwandzie.

Król undergroundu znów w Gorzowie



- Średnia wieku żadna, a z głośników napierdala ochotnicza straż pożarna - te słowa Afrojaxa doskonale oddają to, co widzę i słyszę w sobotę, 25 marca, zaraz po tym, jak wchodzę do gorzowskiego Metronomu - takiej miejscowej techno-remizy, w której tego dnia wystąpić miał Małpa - w ostatnich latach niepodważalny król undergroundu i - jak się okazuje - władca serc piętnastoletnich fanek "Paznokci".

Wchodzę i nie wierzę własnym oczom: - Dziś gra raper, czy są jakieś balety? Połowa osób w klubie to odpicowane nastolatki z gimnazjum, które po paru piwach mogą wyglądać na pełnoletnie. Drugie 50% to chłopcy w za szerokich spodniach i bluzach - prędzej ulica niż truskul. Założę się, że może nie wszyscy, ale wielu z nich wpada do Metronomu nie tylko na hip-hopowe koncerty, które się niestety tutaj zdarzają. Mówiąc krócej, stała klientela tej wieśniackiej speluny. Aha, tego dnia nie tylko gra Małpa. O 23 miejscowy wodzirej ("DJ" nie przechodzi przez klawiaturę) rozkręca zabawę! Wszystko staje się jasne!

Supporty? Raz, że za dużo (ile tych składów było? 7?). Dwa, że koszmarne. Sami wack MCs. O zgrozo nie tylko z Gorzowa, także przyjezdni. Ksywek nie ma co wymieniać - wszyscy bez dykcji, bez charyzmy, bez tekstów, bez pomyślunku. Wszyscy tandetni i sztampowi do szpiku kości.

A Małpa? No spoko. Nie ma scenicznego doświadczenia Eldoki, Ostrego, czy Mesa, co widać, słychać i czuć, ale ogólnie daje radę. Nie odpuszcza, mimo że publika jest, jaka jest. Co z tego, że połowa ma po piętnaście lat, skoro ta połowa płaci za koncert tak, jak inni? Trzeba się przyłożyć. I Małpa się przykłada. Gra swoje największe hity z "Kilku numerów o czymś" - od "Intra", przez "Nie byłem nigdy" i "Paznokci", po "Męczennika" - gra swoje zwroty z "Nagapiłem się" Pezeta i Małolata, gra jakiś numer, może dwa, których kompletnie nie kojarzę. Małpę wspomaga Jinx, ale zero informacji odnośnie zapowiadanej płyty Proximite. A szkoda, bo czekam.

Kontakt z publiką bardzo dobry. Świetny patent z rapowaniem poszczególnych wersów, patrząc się w oczy jednej, wybranej losowo z widowni, osoby. Niektórych może to peszy, ale zdecydowana większość powie, że to tylko zmniejsza dystans między artystą a fanem.

Małpa gra godzinę. Bez bisów (w sumie i tak raczej nie ma już żadnego repertuaru w zanadrzu). Schodząc ze "sceny", zostaje zatrzymany przez tłum fanów, już nie tylko piętnastoletnich. I wiadomo - piątki, autografy, zdjęcia, rozmowy. Nie wiem, na jaki czas go przystopowano - zaczynają do mnie docierać dźwięki, których bynajmniej nie puszcza DJ Chwiał, więc wychodzę z tej techno-remizy, co by dać odpocząć uszom.

Łukasz Małkiewicz ma jeszcze przed sobą daleką drogę, żeby dorównać tuzom polskiej sceny hip-hopowej. O ile w studio często ich dogania (ba, czasami wręcz ich przewyższa!), o tyle na koncercie wychodzą nie tyle braki, co różnice na niekorzyść rapera z Torunia. Raz myli zwrotki, raz wypada z bitu, raz i on, i hypeman nie kończą wersów. To drobne wpadki, wiadomo. Ale to właśnie one decydują o tym, że ktoś jest gwiazdą polskiego hip-hopu, a ktoś tylko królem undergroundu i piętnastoletnich fanek malowanych paznokci.

PS Daniel Drumz kończył koncert Eldo "Beautiful Losers" Hocus Pocus, DJ Chwiał Małpy jakimś nowym kawałek Weny. To też robi różnice.

System Of A Down @Kindl-Bühne Wuhlheide - Berlin

Prawie dwa tygodnie temu, 15 czerwca, w Berlinie wystąpiło System of a Down. Mnie tam nie było, ale rolę korespondenta całkiem nieźle spełnił Mikołaj Horyd. Poniżej jego relacja:

Arena (tudzież stadion lub jakkolwiek nazwać ten półkolisty układ sceny i widowni) znajdowała się w sercu dość rozległego parku wypełnionego dziećmi, budkami z piwem i fajnymi, "zakręconymi" placami zabaw. Na koncert mogliśmy poczekać swobodnie, spożywając zaopatrzenie w miejscu publicznym, co jest nie do pomyślenia w polskich warunkach.

Gdy tylko udostępniona została taka możliwość, najbardziej hardkorowi fani (w tym my) ustawili się pod sceną już 2 godziny przed - wszystko w fantastycznym porządku i bardzo sprawnie, pomimo, zdawałoby się, ogromnej liczby czarno odzianych ludzi.

Spiekota i duchota, już na początku dająca się we znaki, zwiększała się wprost proporcjonalnie do liczby ludzi przybywających na miejsce. Ku mojemu zdziwieniu niektórzy zaczęli zajmować miejsca na tyłach. - Dziwni ludzie - pomyślałem i oddałem się dalszej konsumpcji w oczekiwaniu na jakąkolwiek akcję.

Rozpoczęło się supportem zespołu, którego nazwy zabijcie-mnie-nie-pamiętam. Według mnie grali całkiem przystępnie, jednak niektórzy wyrażali gesty dezaprobaty wobec przedłużonego oczekiwania na Ten Jeden Właściwy Zespół. Aby nie dopuścić do zbiorowych rozruchów, perkusista SOAD, John, objawił się na scenie, by paroma oklaskami wesprzeć mniej doświadczonych kolegów. Większość miejsc była w tym momencie już zajęta, co za chwilę okaże się zgubne...

Zza rozpostartej kurtyny rozległ się pierwszy dźwięk klasycznej piosenki, którą System zaczyna koncerty - "Prision Song". W tej samej chwili ludzie zaczęli napierać... Nie było już żadnej szansy na ratunek! To było jak gaszenie polanej benzyną koszulki w środku cysterny z gazem - można było tylko stać i podziwiać fajerwerki.

Niesamowicie rytmiczne wejście objawiło wspaniały talent Niemców do pogo... Królował typ 2 metrowych wikingów z nagą piersią - nie przeszkodziło to jednak w zabawie do wymyślnie przetworzonych i zagranych z całą wirtuozerią hitów Systema.



Muzycy bawili się nie gorzej od publiczności: Serj tańczył i podskakiwał, Daron urządził sobie potupajkę z gitarą oraz wplatał różne humorystyczne akcenty (jak "You should be never crowdsurfin on cheapseats" na widok człowieka, który znalazł się drogą powietrzną na wyżej ulokowanych miejscach), Shavo jak zwykle wykazał się zaawansowanym ADHD. Jedynym niewidocznym był John, który zagrał jedynie wstęp do "Radio/Video" na tamburynie.

Na koniec koncertu (niestety bez bisów) rozrzucili kilka gadżetów. I się zmyli. Było to dosyć bolesne, jako że "loudest audience on this tour" była rozgrzana już do czerwonośći i - tak, tak - chciała więcej. "Krótki", 2,5-godzinny występ nie zwrócił lat zawieszenia zespołu, jednak z areny wyszedłem z poczuciem spełnienia.

Koncert przerósł oczekiwania. Był wszystkim tym, czym zawsze uwodził System. Agresywny, zabójczo rytmiczny, a jednak chwytający za delikatne strefy duszy i serca. Polecam każdemu - ja zobowiązałem się już jechać na następny.

Mikołaj Horyd

Gustoprześwietlacz: PODSUMOWANIE

Było 37 gustoprześwietlaczy. 36, nie licząc mojego.

370 piosenek. Niektórzy artyści przewijali się wielokrotnie.

Dwukrotnie: IAM, Zkibwoy, KSU, Faith No More, Beastie Boys, AC/DC, L.U.C, Bonobo, Florence + The Machine, Burial, Daft Punk, Massive Attack, Gentleman, The Beatles, Shakira, Manaam, System of a Down, Paktofonika, DubFX, Hey, O.S.T.R., The Roots, Pink Floyd, Jill Scott, Björk, Gang Starr, Łona, Eric Clapton, Maluch, Bajzel, John Frusciante, Cypress Hill.

Trzykrotnie: Strachy na Lachy, Eldo, Pablopavo i Ludziki, Bob Marley, Nas, Gorillaz, Afro Kolektyw, Fisz, The Fugees, The Cranberries, Lao Che.

Pięciokrotnie: Kult, The Prodigy.

Sześciokrotnie: Red Hot Chilli Peppers.

Nie wszyscy chcieli podzielić się równo dziesięcioma utworami. Groszka pokazała 9, niżej podpisany 11 kawałków.

"10" najbardziej trafiająca w moje gusta: Górek i Horbi ex aequo
Najbardziej zaskakująca "10": Agniecha
Najbardziej undergroundowa "10": Davio
Najśmieszniejsze opisy: Deliszys
Najzabawniejsza "10" ogółem: Zawył wół

12 utworów pojawiło się więcej niż 1 raz. Jedenaście dwukrotnie, jeden trzykrotnie.

IAM - Demain c'est lion


Dziewięć kurwa minut kozackiego rapowania do dość prostego i monotematycznego bitu.

Zkibwoy & DJ Ader - Skandale (feat. Pan Wanxxx)


Klasyczny bit, klasyczne zwroty Jobiksa i Wankeja.

AC/DC - T.N.T.


Nic nie będę pisać - posłuchajcie.

Bajzel - Wsioryba


Nie jestem pewien, ale ten cały Bajzel wypłynął chyba na Męskim Graniu. "Wsioryba" szybko się wkręca.

Pablopavo & Ludziki - Do stu


Nie mam pojęcia, dlaczego akurat ten numer z "Telehonu" znalazł uznanie więcej niż jednej osoby. Ktoś ma jakiś pomysł?

The Prodigy - Omen


To jest dobre. I tyle na ten temat jestem w stanie powiedzieć.

Bob Marley - Iron Lion Zion


Mój ulubiony kawałek Boba. A w mojej "10" go nie było.

Nas - Nas is like


Klasyczny bit. Bardzo go lubię.

Afro Kolektyw - Karl Malone


Karl Malone, czyli BANANEK! Absolutne TOP3 Afro Kolektywu. Listoooonosz naaaasz!

The Fugees - Fu-Gee-La


Najlepszy numer od The Fugees. Najlepszy, do którego rękę przyłożyła Lauryn Hill. I ten bit!!! Mega rzecz.

The Prodigy - Girls


Aż 2 numery The Prodigy pojawiały się na czyichś listach dwukrotnie. Ciekawe, ile z tym wspólnego ma fakt, iż brytyjski zespół wystąpi w sierpniu na Przystanku Woodstock...

Gorillaz - Feel Good Inc.


3 - tyle razy ktoś umieszczał "Feel Good Inc." w swojej "10". Sam, jeśli chodzi o Gorillaz, wolę "Clinta Eastwooda", ale i ten numer kosi.

Nie wszyscy zdążyli dosłać swoje "10". A szkoda. Będzie druga edycja gustoprześwietlacza, tak mi się wydaję. Ale nie będzie ona przeznaczona dla moich znajomych. Zobaczycie dla kogo.

Fajną książkę wczoraj czytałem [4]



Miałem ogarnąć twórczość Waitsa. Z pół roku temu. I z tego ogarniania wyszło tyle, że ani nie kupiłem żadnej jego płyty, ani nie widziałem żadnego filmu z jego udziałem. Cóż. Od paru miesięcy dysponuje jednak biografią Toma Waitsa. Ale że miałem na głowie maturę, to przeczytałem ją dopiero niedawno. I co? I warto było.

Nie mam pojęcia, ile biografii Toma Waitsa zostało do tej pory napisanych. Biorąc pod uwagę "szczególność" tego artysty, pewnie było ich wiele. W moje ręce trafiła ta autorstwa Jay S. Jacobsa. Znacie? Ja też nie. Ale tył okładki mówi, że na koncie ma też biografię Tori Amos, jakieś scenariusze filmowe + masę recenzji muzycznych dla "znanych amerykańskich czasopism", za które niby jest strasznie ceniony. Prawda, że ciekawe?

Czytając "Dzikie lata - Muzyka i mit Toma Waitsa", można zapomnieć o kwiecistym języku. Takie już są biografie, to oczywiste. Zamiast tego widać rzetelną, drobiazgową pracę. Autor szczegółowo opisuje karierę kalifornijskiego artysty - wszystkie płyty omawia szeroko, rozkładając na czynniki pierwsze pojedyncze utwory. Poza tym, wiadomo, coś o tytułowym micie, tworzonym zresztą specjalnie przez samego Waitsa, coś o romansie Toma z kinematografią i teatrem, jakieś strzępki o życiu prywatnym, którego tajniki przez lata były efektywnie skrywane.

Słowem, kopa informacji, kopa nazwisk, których nie sposób spamiętać, kopa ciekawostek z życia wielkiego, niesztampowego i chadzającego własnymi ścieżkami artysty. Te wszystkie "kopy" dają mi, no właśnie, kopa do jeszcze bardziej uważnego przyjrzenia się twórczości Toma Waitsa. Z płytami jest tego rodzaju problem, że trochę kosztują (aczkolwiek postaram się kupować jedną miesięcznie; parę dni po napisaniu tego tekstu kupiłem "Blue Valentine" oraz "Small Change"), ale filmy mogę nadrobić w trymiga! Także tego, załączam zaraz "Poza prawem".

A Wam wszystkim, jeśli dalej nie wiecie kim jest Tom Waits, zalecam nadrobienie tych strasznych zaległości.

II Life Festival


Oświęcim kojarzy się z jednym. Wujaszek Adolf pozostawił temu miastu piętno, którego władze miejskie nigdy nie zmyją. Ale próbują załagodzić wizerunek. Jedną z takich prób jest organizacja Life Festivalu, który w tym roku - 18 czerwca - odbył się po raz drugi.

Postawiono na różnorodny line-up. Legenda polskiego rocka - T.Love, idol nastolatek - James Blunt oraz niebywale barwna postać, przez swoje koneksje wyznaniowe związana poniekąd z Oświęcimem - Matisyahu. Trzech wykonawców z całkiem innych parafii, lecz wszyscy jakoś tak zgodnie podkreślający wagę miejsca, w którym występują oraz to, że taka zbrodnia jak tutaj, w tym mieście, nigdy nie powinna się powtórzyć. Wiadomo, życie ponad wszystko.

Dobra, dobra. Dość ględzenia. Jasne, obok tej sprawy nie można przejść obojętnie, ale jednak ideą Life Festivalu nie były żałobne mowy, rozpamiętywanie i rozdrapywanie ran, ale zabawa przy dobrej (czy aby na pewno?) muzyce. I tak w istocie się działo.

zdjęcie autorstwa Dominika Smolarka (źródło: lifefestival.pl)

Jeszcze przed T.Love scenę na stadionie MOSiR opanowuje RotFront. Kapela konkretnie mi nieznana, toteż jej występ sobie odpuszczam. Po 19 wychodzi Muniek z kompanami (ku mojemu, i chyba nie tylko mojemu, zdziwieniu na perkusji brakuje Sidneya Polaka). No i leci "IV Liceum", lecą i hity, i nowe, zazwyczaj dość kiepskie, piosenki. Staszczyk rzecz jasna pozuje na nie wiadomo jakiego rock'n'rollowca, co budzi uśmiech politowania, bo już latka nie te, bo "Chłopaki nie płaczą", bo "Święty", bo to trochę sztucznie jednak wypada. Akustyk coś pierdzieli, włącza jakieś pogłosy, w pewnym momencie brzmi to maksymalnie chujowo i psuje trochę koncert. Całe szczęście, na najfajniejsze numery się ogarnia, dzięki czemu mój faworyt, tj. "King", wykonany jest już kozacko. Tylko co z tego, skoro organizatorzy festiwalu wymyślili sobie jakieś "red zone", czyli sporej wielkości kwadrat pod sceną przeznaczony dla tych, co wybulili na bilet 3x więcej niż reszta? Co z tego? Ludzi tam mało, w dodatku jacyś niemrawi i sztywniaccy. Psuje to trochę atmosferę. Ogólnie zespołem Muńka trochę się rozczarowuje. Na płytach T.Love takie zajebiste, na żywo nie czuje się tej energii. No chyba, że wina leży tylko po stronie akustyka i sztywniaków w "czerwonej strefie".

To, że na scenę wchodzi James Blunt, wiem po usłyszeniu niezdrowego pisku kilkudziesięciu (nie no, kilkuset) młodocianych fanek. Ten facet w ogóle mnie nie kręci. Wokal, którego nie cierpię, od którego wszystko mnie wewnątrz ściska i wykręca. W sensie, że zbiera na wymioty, a nie że jakieś motyle po brzuchu napierdalają mi swoimi skrzydełkami. Mało tego, jego anemiczne piosenki zwyczajnie nudzą i usypiają, co w połączeniu z 10-godzinną podróżą PKP oraz imprezowaniem dzień wcześniej, rzecz jasna w moim wykonaniu, nie jest zbyt dobrym rozwiązaniem.

Co by jednak standardowo nie usnąć, cisnę po strawę. Ceny z gatunku wyjątkowo niemiłych. Przykład? Za szaszłyk zapłaci się równowartość połowy wejściówki na imprezę, czyli około 20 złotych. Łapię więc za najtańszą rzecz na "rynku", za hot-doga za szóstkę, i ruszam do wioski piwnej. Tu jakieś kuriozum, bo żeby dostać browar, trzeba mieć żeton. Nigdy nie spotkałem się z takim rozwiązaniem. Wiem, że na Open'erze stosowano system żetonowy, ale jednak nie ma co porównywać. Life Festival rozmachem przypomina raczej dni jakiegoś miasta, tyle że z konkretnym jak nigdzie indziej line-upem. Niemniej, za piwo żądają ceny całkiem rozsądnej (piątka) i nie ma po nie dużych kolejek, to plus. Szkoda tylko, że jak zwykle bywa na takich spędach, piwo ma mniej procent alkoholu niż mleko tłuszczu - zwyczajowe trzy bronki, które w normalnych warunkach mocno poprawiają humor, w tych w ogóle nie padają na głowę.

Przed koncertem Matisyahu organizatorzy otwierają "czerwoną strefę" dla wszystkich. Bomba. Co prawda na miejscu tych, co wydali przeogromny hajs tylko po to, żeby się tam znaleźć, mocno bym się zezłościł, ale po co marnować wolną przestrzeń? Nie wiem, czy to samowolna decyzja organizatorów, czy naciski nowojorskiego artysty, ale pomysł trafny, bez dwóch zdań.


zdjęcie autorstwa Mateusza Moskały (źródło: lifefestival.pl)

- Bardzo emocjonalny występ. Trzeba się było w niego wczuć - mówi mi po koncercie Matisyahu jeden z poznanych jeszcze w pociągu poznaniaków (pozdrawiam go, jak i całą ekipę). Ma chłop, cholera, rację. Jeśli ktoś nie łączy tekstów z muzyką, z ruchem scenicznym, ze wszystkimi innymi szmerami-bajerami, temu koncert może się nie spodobać. Bo to tak wybuchowa mieszanka, że dla kogoś stojącego z boku, nieznającego kompletnie twórczości, jak i osoby Matisyahu, może okazać się, lekko mówiąc, niestrawna. Ten kocioł zawiera i reggae, i rap, i ostre gitarowe riffy, i dudniący aż do przesady bas, i elektronikę, i dub, i beatbox, i żydowskie modły, i Syjon, i Babilon. No kurwa, mówię Wam, wszystko!!! Nowoczesne show i sztuka na granicy mistycyzmu jednocześnie.

Selekcja utworów bardzo dobra. Koncert otwiera moje ulubione "Youth", potem słyszę inne moje ulubione kawałki - "Jerusalem" oraz "King Without a Crown". Matthew Paul Miller gra dużo nowej płyty, na koniec podstawowego setu leci bodajże "One Day" - chyba najlepszy numer z "Light", z bardzo czytelnym przesłaniem, które w tym mieście, w dodatku przy opadach deszczu, brzmi jeszcze donioślej. Podczas bisów Matisyahu sięga m.in. po cover jakiejś klasycznej piosenki reggae (mea culpa, nie pamiętam dokładnie) oraz po kawałek "Warrior" - doskonały numer jeszcze z debiutu, tj. "Shake Off the Dust... Arise". Aha, przez cały koncert głównej gwieździe przygrywa Dub Trio - Instrumentaliści przez wielkie "I". Szczególnie perkusista robi niebywałe wrażenie. WOW.

Było warto. O ile T.Love, organizacja i Oświęcim jako miasto (jedna pizzeria, w dodatku O K R O P N A) zawiodły, o tyle Matisyahu mi wszystko wynagrodził, dając genialny koncert. Będzie gdzieś grał w Polsce w przyszłości, bankowo tam jadę. I Wy też się nad tym zastanówcie.

PS Należałoby tu jeszcze pozdrowić Maka, bez którego na II Life Festival prawdopodobnie bym nie pojechał. Piątka!

Weekend z pomarańczką, czyli Orange Warsaw Festival 2011


Kiedy ja bawiłem w Oświęcimiu, w Warszawie - 17 i 18 czerwca - odbywał się Orange Warsaw Festival. Uczestniczyła w nim Aleksandra "Kałcia" Kałowska i - zgodnie z tradycją (patrz: zeszłoroczny Open'er i koncert Stinga w Poznaniu) - postanowiła podzielić się swoimi wrażeniami:

Orange Warsaw z pewnością nie należy do największych festiwali w Polsce. Nie jest też imprezą najbardziej popularną. Nie organizuje jej król festiwali nieco bardziej alternatywnych, czyli Mikołaj Ziółkowski. W dodatku patronat nad nim obejmuje Orange, TVN (mało alternatywnie) oraz Radio ZET (to już w ogóle mało alternatywnie), a zeszłorocznymi gwiazdami były Nelly Furtado i cudownie przywrócona życiu publicznemu Edyta Bartosiewicz. Można by się zatem spodziewać po nim a) niezłej sieczki, b) strasznej chały. Tegoroczny line-up był jednak na tyle kuszący, że postanowiłam się tam wybrać i mogę z ręką na sercu powiedzieć, że jestem pozytywnie zaskoczona i było warto. Relację chciałam dedykować moim dwóm ulubionym tybetańskim lisom piaskowym, mam nadzieję, że dzisiaj nie będą rozczarowane. Koncerty opiszę po kolei, bo tak chyba najłatwiej.

Laureaci WOW Music Awards
To było najdziwniejsze i najmniej udane muzycznie doświadczenie. Jako, że jestem człowiekiem nie posiadającym telewizora, nie do końca ogarnęłam, o co tam do cholery chodzi. Ciekawie brzmiał zespół FOX, który jest projektem Michała "Foxa" Króla, autora płyty "Box". Do kategorii niezbyt efektownych można zaliczyć występ Piotra Lisieckiego (biję się w pierś, że nie kojarzyłam człowieka - po dokonaniu researchu jawi mi się on jako uczestnik którejś tam z kolei edycji programu Mam Talent). Kolega śpiewa ładnie, nastrojowo, sam w sobie jest wyjściowy i miał nawet całkiem niezłą koszulę, natomiast nie jest to typ muzyki do wykonywania na stadionie Legii. Bardziej w jakiejś zadymionej kafejce. No ale cóż, to był koncert na rozgrzewkę, po płycie stadionu kręciło się jeszcze bardzo mało ludzi, więc można to przebaczyć.

Michał Szpak
Chciałabym zastrzec, że absolutnie nie obchodzi mnie orientacja seksualna Michała Szpaka. Nie obchodzi mnie jego image sceniczny (chociaż ma dłuższe tipsy niż ja). Jednak ktoś, kto wychodzi na scenę ubrany jak Indianin (pióra we włosach), który trafił na wyprzedaż w lumpie z lat 70. (złote legginsy) i swój występ zaczyna piosenką młodzieńczej miłości moich lat ("Californication" Red Hotów) – jest to zestaw, który dla mnie byłby do przełknięcia dopiero, obawiam się, po sporych dawkach alkoholu. Na nieszczęście (nie wiem, czy moje, czy Michała Szpaka) – byłam trzeźwa jak niemowlę. Niestety ten pan wyznaje zupełnie inny rodzaj estetyki scenicznej niż ja. Wokalnie – nie można się przyczepiać, głos ma na pewno silny, jest zdolny, ma mnóstwo energii, gdyż jest jeszcze młody, jędrny itd. Niestety nie przemawia do mnie absolutnie. Jest artystą, może być ekscentryczny – wiadomo, licentia artistica i tak dalej. Ale mimo wszystko przebija wrażenie, że bardziej jest zakochany w sobie niż w tym, co robi. A piosenki, które zaśpiewał – przykro mi to stwierdzić – nieco skatował.

My Chemical Romance
Gdyby oceniać zespół po jego fanach – to o matko i córko, ksiądz Natanek miałby ręce pełne roboty. Publiczność MCR można by opisać następująco: małolaty w czarnych ciuchach, glanach, z wymalowanymi pająkami na ryjkach, błędnym wzrokiem oraz z kolczykami w różnych częściach ciała. Czyli coś, co mnie absolutnie przeraża. W dodatku od godziny 19 biegały jak opętane po stadionie Legii z kartkami z napisem "NA" (były przydatne podczas pierwszej piosenki). Koncert sam w sobie okazał się jednak bardzo przyzwoity. Chłopcy mają na tyle energii, żeby rozbujać nawet tych, którzy ich zespołu nie słuchają. Dużo mocy i dobrego gitarowego grania.

Skunk Anansie
TO JEST KONCERT, NA KTÓRY CIOCIA CZEKAŁA. Po tym – choćby potop. Jeśli nie znacie Skunk Anansie / nigdy nie widzieliście Skin w akcji, to nie zrozumiecie, dlaczego tak się tym jaram. Odkryłam ich rok temu na Open'erze. Żadne nagrania studyjne nie zagwarantują Wam tego, co gwarantuje ich występ na żywo. Jak dorosnę, chcę zostać Skin. Nie wiem co prawda, jak wykonam manewr zostania czarną, łysą i nadpobudliwą, ale chcieć to móc, czyż nie? Ich koncert ogólnie na wielki plus. Olbrzymia energia. A to, co Skin wyrabia na scenie, jest nie do opisania. To trzeba po prostu zobaczyć.

Moby
Wszyscy wiedzą, jak wygląda Moby: jest niskim, łysym gościem w dużych okularach. Uwierzcie mi, że na stadionie Legii co piąty facet wyglądał jak Moby. Przezabawne doświadczenie. Sam koncert – roztańczyła się nawet loża VIP. Królował duch dobrej imprezy. Moby, z wdziękiem właściwym wszelkim obcokrajowcom, powtarzał non stop "Dzikuje, dzikuje". Na uwagę zasługuje wokalistka – Joy Malcolm, zainteresowanym polecam dalszy research (chociaż wyguglowanie tej pani zajęło nam trzy godziny).

The Streets – koncert odwołany
Tutaj organizatorzy dali konkretnie dupy. Niestety, wiedząc, że żona Skinnera ma rodzić na dniach i jest on dość niepewny, jeśli chodzi o dotrzymywanie terminów, powinno się mieć kogoś w odwodzie. Nikogo takiego nie było. Dodatkowo, informacja o odwołaniu koncertu poszła w eter dopiero w sobotę rano – nie wierzę, że organizatorzy nie wiedzieli nic wcześniej. Dość sprytny sposób, żeby ludzie nie pooddawali biletów.

Sistars
Zespół Sistars zjednoczył się z okazji tego festiwalu oraz z okazji dziesiątej rocznicy powstania. Zobaczyłam jedynie koniec tego występu – ale muszę przyznać, że był całkiem przyzwoity. Dziewczyny oczywiście bardzo wzruszyły się odbiorem (co prawda ktoś z publiczności zaintonował "Sto lat", co nie było zbyt konieczne). Kiedy Sistars święciły tryumfy, byłam dość młodociana. Sobotni koncert zrobił na mnie dobre wrażenie, jakby wokalistki dojrzały. Może ja też dojrzałam i słucham tego, co śpiewają, przez nieco inny pryzmat. Ale ogólne wrażenia na plus. Chociaż Paulina Przybysz mogłaby a) oszczędzić nieco chrzanienia w duchu filozofii zen w przerwach między piosenkami, b) założyć stanik.

Plan B
Jak przeczytałam na stronie festiwalu "Legenda brytyjskiej sceny pop" oraz zobaczyłam na scenie kolesi w garniturkach o urodzie Davida Beckhama, to spodziewałam się apokalipsy. Apokalipsa się, bogu dzięki, nie odbyła. Duży plus dla pana od beatboxu, który naprawdę potrafił dużo zrobić ze swoim aparatem mowy. Propsy za dubstepowy remix "Stand by me". Ogólnie – bardzo pozytywne zaskoczenie. I bardzo przystojny gitarzysta (ten ciemnoskóry, oczywiście).

Jamiroquai
Reklamowany jako największa gwiazda Orange Warsaw Festivalu. Koncert opisywany jako najbardziej energetyczny i wspaniały. Oto kolejny przykład na to, że moje pojęcie estetyki rozmija się z pojęciem estetyki Piotra Metza. Nie kręcą mnie kolesie w wieku okołopięćdziesiątkowym, ubrani w spodnie w kant i bluzę od dresu, którym wydaje się, że są wodzem plemienia indiańskiego i mają na imię Siedzący Byk, czy coś w tym stylu. Do tego śpiewają disco (konia z rzędem temu, kto zgadnie, jakie prochy brał recenzent TVN24, nazywając Jamiroquai "królem funku"). Jak to mówią Brytyjczycy – not my cup of tea. Ale niektórzy to lubią, więc bawili się na koncercie przednio. Ja wyszłam przed końcem.

Tegoroczny OWF to doświadczenie muzycznie udane (no, poza Szpakiem i Jamiroquai, ale des gustibus non disputandum est). Organizacyjnie impreza wyszła nieźle; co prawda ponoć dostanie się do strefy gastro po piwo graniczyło z cudem, ale można było ogarnąć. Obyło się bez ofiar w ludziach. Jeśli przyszło się o dobrej porze, nie było problemów z wejściem na teren koncertowy. Stadion Legii – po remoncie niezłe cacko. Reasumując – nie ma na co narzekać. Bilety na Orange były moim prezentem z okazji zakończenia nauki na ten rok, a impreza rozpoczęła moje wakacje. Rozpoczęła je z przytupem i z pozytywnymi wrażeniami. Oby tak dalej!

Aleksandra Kałowska

Gustoprześwietlacz: Lite

No co, myśleliście, że nie skorzystam z okazji, by przedstawić moje ulubione kawałki? Wprawdzie pewnie niektórzy z Was sami doskonale wiedzieliby, jakie one są, ale co z tego? Zawsze wiedziałem, że w układaniu takich "list przebojów" jest mnóstwo frajdy. Poniższa "10" ma jedną wadę - obnaża do reszty to, że moje rozkmina o tym, że już nie jestem hip-hopowcem tak ma się do rzeczywistości, jak Emmanuel Olisadebe do pierwszego Polaka na Plutonie. To nie 100% rap, ale gdyby ta rozkmina byłaby faktyczna, to rapu byłoby tu mniej. A może rozkmina jest prawdziwa, ale ja pojechałem tu zbyt sentymentalnie?

10. Louis Armstrong - What A Wonderful World


Od roku mój budzik. Jeśli jakiś czarny koleś z chrypą w głosie śpiewa, że świat jest cudowny, to nic dziwnego, że wstaje się przy tych słowach o wiele przyjemniej, niż przy "W dół" Zeusa. Nie wiem, czy zdajecie sobie sprawę, ale post o "What A Wonderful World" był pierwszym wpisem na tym blogu. Ciekawe, prawda?

9. Looptroop Rockers - Professional Dreams


Living on dream... Don't wanna wake up! Najświeższa rzecz w dziesiątce, umilacz nauki do matury, jedyny kandydat na hymn tegorocznych wakacji. Zwłaszcza, że w sierpniu usłyszę na żywo na Kempie. Looptroop musiał się tu znaleźć. Może Szwedzi nagrali wiele zajebistych, bardziej klasycznych numerów, ale coś czuję, że akurat ten kawałek zawładnie mną najbardziej ze wszystkich. Nie nudzi się + wszyscy to kochają. I propsy za follow-up do Hocus Pocus. Francuzów tu wyjątkowo nie ma, bo akurat 20syl ma ode mnie brawa za całokształt, za wszystkie 3 albumy od początku do końca - pojedyncze numery są super, ale żaden nie zdobył mnie na zawsze.

8. Husky Rescue - Blueberry Tree (Part I, II & III)


Na dobrą sprawę są to aż 3 utwory, ale że jakaś miła osoba zrobiła z tego jednego YouTube'a, lądują tutaj wszystkie części "jagodowego drzewka". Piękne. Idzie się przy tym rozpłynąć, odprężyć, wychilloutować. Głos Rety-Leny Korholi <3. Jak tego słucham, w głowie powstają 2 kontrastujące ze sobą obrazy: albo zajebana śniegiem równina, albo bezwietrzny poranek na jakiejś tropikalnej plaży. A jak się do tego jagodowego drzewka dołączy kolejny numer z płyty - "Hurricane (Don't Come Knocking)" - to już jest kompletna miazga, totalna masakra. Właśnie dla takich rzeczy rozkminiam wciąż opcję, co by nie być już tym hip-hopowcem.

7. IAM - Demain, C'est Lion


Nie ma Francuzów z Hocus Pocus, są Francuzi (bynajmniej nie stuprocentowi) z marsylskiego IAM. Z kawałka, który już dawno, dawno temu, bodajże w drugim gustoprześwietlaczu, pokazywał Davio a.k.a balizz. Dziewięć kurwa minut kozackiego rapowania do dość prostego i monotematycznego bitu. Nic nie rozumiem, a i tak brzmi to na tyle zajebiście, że mogę powiedzieć, iż jest to jeden z moich ulubionych utworów, przynajmniej ostatnimi czasy (no, w przeciągu półtora roku, odkąd przywiozłem z Paryża płytę "L'École du micro d'argent").

6. Strachy na Lachy - Czarny chleb i czarna kawa


Moje top3 kawałków do karaoke tudzież śpiewania o każdej porze ("Ktoś powiedział, ten co śpiewa modli się razy dwa, ale powiedział to, zanim zaśpiewałem ja" - słowa Afrojaxa pasują do mojego śpiewania idealnie. W sumie szkoda, że nie upchnąłem tu nigdzie Afro Kolektywu, bo zasługuje). Piosenka więzienna zaaranżowana przez Strachy po swojemu. Nic tylko siąść w kółko przy ognisku, znaleźć jakiegoś gitarowego grajka i śpiewać to najgłośniej jak się da. Znam na pamięć, a Wy? Nawet teraz sobie śpiewam.

5. T.Love - King


Idźmy za ciosem, kolejny kawałek do śpiewania. Ale to już wyższa szkoła jazdy. I dla śpiewających (więcej tekstu), i dla grającego. Zdecydowanie mój najulubieńszy numer od T.Love. Lubię takie historie - biograficzne numery o kimś, jakieś storytellingi (gdyby było więcej miejsca, wrzuciłbym tu wszystkie storytellingi Sokoła, "Każdy ponad każdym" otarł się o dziesiątkę).

4. Zkibwoy & DJ Ader - Skandale (feat. Pan Wanxxx)


Klasyczny numer z Gorzowa od obdarzonego "kozackim akcentem" Jobixa. Jakby tego było mało, kurewsko się rozpadało zwrotkę życia (no dobra, przesadzam) jebznął tu Wankej - minister rządu polskiego rapu ds. składania rymów i tworzenia kozackich linijek. "Czarny jak Burkina Faso" przeszło już do historii. Gdybym miał wybrać hymn polskiego undergroundu z tamtego okresu, wybrałbym "Skandale".

3. Dinal - Spirala zła


"W strefie jarania i w strefie rymowania" to kopalnia wersów, które na pierdyliard sposobów można dostosować do życia swojego i innych. Choćby to "rozkminianie opcji, że się już nie jest hip-hopowcem". To właśnie ze "Spirali zła". Tak jak równie przekozackie: "Siema, siema, czy coś zmieniło się od dema? / Miała być epka, jest płyta, epki nie ma / Czaję schemat, cztery elementy jednym tchem wymieniam: / Ciuchy, jointy, wóda, napierdolki na imprezach". Albo wankejowy czterowers o miłości (pozwolicie, że już nie będę przytaczać). Dinale się nie chwalą. Ich rap robi to za nich. Po "Spirali zła" widać to najdobitniej. Mega numer.

2. KSU - 1944


Zarządzam krótki odpoczynek od polskiego undergroundu i wycieczkę w Bieszczady. KSU pojawić się tu musiało, to było wiadome. Miałem jednak ogromny problem z wybraniem tego jednego utworu. Może "Liban"? Albo "Jabolowe ofiary"? Nie, lepiej "Jabol Punk". I tym sposobem wybrałem "1944". Antywojenny song, dalej silnie oddziałujący na psychikę i wyobraźnie ("Tamten frajer z drugiej strony to odwieczny wróg / Rozkaz padł, rzucasz granat, on już jest bez nóg / Miał 20 lat jak ty i chciał rzucić też / Ty dostaniesz wielki order, z niego tryska krew"). A do tego "Deszcze niespokojne" z "Czterech pancernych" wkomponowane w ostre, pełne zadziorności, punkowe granie.

1. Smarki/Pysk/Kixnare - Kawałek o życiu (Najebawszy Theme)


Na koniec to, co kończy najlepszą podziemną epkę - "Najebawszy EP". "Kawałek o życiu" kiedyś słuchałem ze 3 razy dziennie. Obecnie rzadziej, bo ile można, ale i tak często wracam, z tak samo wesołą japą, rapując za Glutem każdą linijkę. Co tu dużo gadać - mega bit Kixnare'a, klasyczne wersy Smarka (choćby otwierające "Miałem napisać to wczoraj, ale piszę dziś" lub "Bo nie ważne, gdzie to leci, ważne kurwa czym jest") i dużo gadki o tym czym jest życie, że czas zapierdala i jak nie teraz, to kiedy niby?! Propsy jak stąd do Zakopanego.

0. Kult - Polska


No co misiaczki, myśleliście, że Was tak zostawię bez Kazika? Że aż tak bardzo obraziłem się na niego? "Polska" to "Polska", a to jest mój blog, wiec mogę łamać ustalone przez siebie zasady, tym sposobem mój gustoprześwietlacz jest lepszy od Waszych, bo zawiera 11 utworów. Nie jest chyba dla nikogo tajemnicą, że z samych utworów Kultu, KNŻ, Kazika solo i wszelakich innych projektów Staszewskiego mógłbym ułożyć playlistę. I to niejedną. Powiedzieć, że Kazelot ma na koncie mnóstwo fantastycznych utworów, często lepszych od zaprezentowanej powyżej dziesiątki, to jakby powiedzieć, że banan jest zajebiście smacznym owocem - nic odkrywczego. Wybrałem "Polskę", bo jest to zdecydowanie najlepsza rzecz, jaka wyszła spod dłuta Kazimierza Staszewskiego. Podejrzewam, że gdyby wokalista Kultu byłby obiektywny, to musiałby powiedzieć, że jego synowie i związek z żoną to mniej udane rzeczy niż "Polska". Nie ma imprezy, na której nie śpiewam "Polski". Jeśli jej nie śpiewam, to znaczy, że bawię się słabo albo towarzystwo mi nie odpowiada. Może mój LastFM nie oddaje tego, że "Polska" to mój ulubiony numer po wsze czasy, ale tak jest w istocie. O ile wcześniejsze utwory nie były ułożone wg jakiejkolwiek kolejności, o tyle "Polska" zasługuje na najwyższe miejsce. Miejsce zerowe, bo "Polska" jest poza konkurencją. Spróbujcie coś przez zero pomnożyć.

Głupio, żebym oceniał siebie, więc poprosiłem o to Noida, który kilkukrotnie oceniał parę gustoprześwietlaczy w komentarzach:

Let's start hatin'. Zacznijmy od kwestii podstawowej: absolutnie nie wyobrażam sobie "What a Wonderful World" w roli budzika. Po prostu, kurwa, NIE. Ja tam zawsze wyznawałem bycie budzonym przez scratch i mocną perkę, bo przy tym numerze Armstronga można co najwyżej spać dalej. Ale nie, żeby to odbierać w kategoriach negatywnych – w zasadzie każdorazowe usłyszenie tego numeru wywołuje u mnie (zgaduję, że nie tylko u mnie) poczucie obcowania z wręcz mistyczną klasyką. Do tego ten klimat. Props. "Professional Dreamers"? Zajebiste! Kajam się i cofam każde złe słowo na temat Looptroopów, jakie kiedykolwiek opuściło moje usta. Pozornie nierozwinięta linia melodyczna wkręciła mi się tak, że (po raz drugi czy tam trzeci w historii gustoprześwietlaczy) włączyłem sobie ten kawałek od początku. I poleciał tak do końca już. Wyobrażam sobie ten bit na żywo, i już Ci, Litu, zazdroszczę, bo masakra będzie. Husky Rescue poznałem dzięki Tobie (właśnie ten numer!), za co jestem Ci dozgonnie wdzięczny, bo temu numerowi udało się odegrać całkiem sporą rolę w mojej dotychczasowej egzystencji. Więc jest prywatny klasyk. Doskonały numer, czarujący kilogramami pierdółek w tle, wokalem, budowaniem nastroju (zwłaszcza połączone w jedno), grą instrumentów, brzmieniem, wszystkim! Najwyższy czas jednak skończyć potok propsów - "Demain, c'est lion" rozczarowuje. Czytając opis spodziewałem się rozpierdolu całkowitego. Umiejętności, które sprawią, że te 9 minut pochłonę jednym tchem. Prostego, ale nie prostackiego, za to wchodzącego do głowy bitu. Ciekawego/zaskakującego/niestandardowego czegokolwiek, nie wiem, na przykład techniki nagrywania? Nie dostałem żadnej z tych rzeczy. Zrozumienie tekstu z oczywistego powodu sięgnęło zera, więc to mnie nie przyciągnie. Głosy – przykre, nużące; Bit początkowo ciekawi, ale po minucie zaczyna tak wkurwiać, że nie rozbujałby nawet wahadła; flow jednostajne (twoje powieki robią się cięęężkiee!), którego technika nie ratuje. Daleeeeko do granicy podjarki. Poprzeczkę podnosi zaś "Czarny chleb i czarna kawa". STAROĆ, ale za to jaki! Urzekająca melodia (w zasadzie dwie: bo raz, że wokal; dwa, że muzyka), parę ciekawych patentów, instrumentaliści na poziomie wysokim... czego chcieć więcej? A, zapomniałbym – ultragenialna gitara na 1:55. Pochwalić trzeba również T.Love – za klimat, za instrumentarium (2:48!), za przejścia... za całokształt. "King" przyciągnął moją uwagę, toteż chyba zdecyduję się na głębsze zapoznanie z twórczością tej grupy, gdyż (o, wstydzie!) znam ją słabo. Zrozumiałem swój błąd, spoko. "Skandale"... trudny temat. Otóż uwaga: nigdy mi się ten numer nie podobał. Nawet wtedy, gdy jeszcze pożerałem bez popity wszystkie podziemne truskulowe produkcje. Nie udało mi się w nim dostrzec niczego wartego uwagi. (Ostrzegam: będzie zamach na świętość tera) Bit brzmi jak gówno, a w zasadzie to NIE brzmi, bo samo słowo "brzmieć" jest zarezerwowane dla czegoś, co... brzmi. Po zwrotkach słychać już upływ czasu, tak w kwestii wersów, jak i flow. No i co? Mam się tym jarać, bo to klasyka? ATCQ też klasyka, a ich płyty odsłuchane w XX wieku mnie najzwyczajniej w świecie zaskoczyły. A może nie powinienem porównywać Tribe'ów do Jobixa? No to powiem: Najebawszy. Wmówisz mi, że tam są gorsze numery, niż "Skandale"? NIE. Swoją drogą, w Strefie też nie ma. Wiadomo, że bardzo fajna płyta, ale, cóż. "Spiralą zła" jakoś nie umiałem się nigdy zajarać tak jak, chociażby, Lawsangiem tego samego, co Spirala. Albo "Siewka...". W ogóle, ile razy słucham tego albumu, wyobrażam sobie cholerną PLAŻĘ. Kto ma wiedzieć, ten wie, ocb. No i niech będzie, że Spirala wpisuje się w ten plażowy schemat, więc hejcić nie zamierzam. Numer KSU, chociaż problematyka (i Deszcze Niespokojne!) chwyta za wszystko, to nie przemawia do mnie jako całość. Z tego wszystkiego jara mnie tylko wokal. Bez porwania. Smarkej? Heh, też przeżyłem ciężką podjarkę "Najebawszy", też słuchałem 3 razy dziennie i dla mnie też ta epka znaczy wiele. No, popatrz chociażby na bity. Kixnare jest nudny, fakt – ale potrafił kiedyś trzaskać takie rzeczy, że głowa mała. Życiowe rozkminy Smarsona też klasyka, a jeszcze w połączeniu z jego charakterem/charyzmą i techniką... coś cudownego. No i na koniec Kult. Spoko to nawet – uszy przyciąga bass, no i ta jebencko wkręcająca sekcja dęta...

Wywiad z Markiem Dulewiczem (Bakflip, ŁDZ Orkiestra)

Marek Dulewicz – założyciel NC Studio, labelu Embryo Nagrania i rapcore'owej grupy Bakflip. Kumpel i współpracownik O.S.T.R.-a, Zeusa i Afrontów. Członek ŁDZ Orkiestry i realizator dźwięku. Co u niego? Nad czym pracuje? Jakie ma plany na przyszłość? Co sądzi o grzywce Zeusa? Jaki będzie nowy Bakflip? Czy "ADHD" ujrzy światło dzienne? Czy nie wstydzi się grania coverów Modern Talking? Na te i inne pytania znajdziecie odpowiedź w niżej zamieszczonym wywiadzie:

Litoslav: Bakflip – "12 Nędznych Ludzi". Utwór ósmy, zwrotka pierwsza. To o Tobie?

Marek Dulewicz: O mnie.

Okej, tyle chciałem usłyszeć. Dziękuję za wywiad…

Tak sobie tylko żartuję. Byłeś współproducentem najnowszego albumu Zeusa – "Zeus, jak mogłeś?". Ty komponowałeś, Zeus był bardziej inspiracją, wskazującą kierunek, którym należy podążyć – przynajmniej tak mówisz w jednym z wywiadów. Czyli że te wszystkie nowatorskie pomysły i patenty wyszły od Zeusa? Nie próbowałeś przemycić niczego cichaczem? A może do wszystkiego dochodziliście wspólnie? Ciekaw jestem jak było to choćby w przypadku "Jesteśmy źli"...

Nie wiem, które patenty są nowatorskie. Dla mnie to po prostu muzyka (choć może w nieco innym ujęciu niż nakazywałyby kanony hip-hopowe). Zabiegi muzyczno-aranżacyjne są mojego autorstwa. Ideologia – Zeus. Czy nie próbowałem przemycać? Pewnie, tam jest naprzemycane całkiem sporo.

Co do "Jesteśmy źli" – kawałek zaczęliśmy robić od bębnów i linii basu. Gitary i cała reszta pojawiły się całkiem spontanicznie, metodą prób i błędów.

Jak podchodzisz do kontrowersji, które wywołał ubiór i wygląd Zeusa z pierwszego klipu promującego nowy album? Jak to widzisz jako współproducent płyty? Jako wydawca pewnie sam maczałeś palce w tej akcji marketingowej?

No cóż, byłem lekko zniesmaczony. Dla mnie liczy się tylko muzyka i mam gdzieś, jak wygląda artysta. Nie było zaplanowanej akcji. Owszem, wykorzystaliśmy szum jaki powstał po premierze teledysku. Pewnie pogrzebaliśmy trochę kijem w mrowisku. Szczerze mówiąc, nie rozumiem opluwania kogokolwiek z powodu wyglądu.

Trzeci Bakflip już jesienią. Jaki to będzie krążek? Podobny do dwóch poprzednich, a może zamierzasz wraz z zespołem trochę poeksperymentować? Znów będzie to album przepakowany gorzkim, pesymistycznym spojrzeniem Janka?

Będzie trzeci Bakflip i będzie gorzko. Zastanawialiśmy się czy nie spróbować nagrać pogodniejszej płyty, ale my już chyba tak jesteśmy skonstruowani, że boli nas ogrom głupoty i syfu wokół nas. Raz na jakiś czas trzeba to z siebie wyrzucić, żeby nie zacząć bić ludzi na ulicy. Mam ten komfort, że na co dzień pracuję z mądrymi i inteligentnymi ludźmi, więc prawie każde wyjście poza studio wiąże się nowymi przyziemnymi doświadczeniami – bardzo często spotykam się z głupotą, zawiścią, kołtuństwem itepe, itede. Każdy kolejny album Bakflipa oczyszcza mnie z tego – to tak jakby dobrze się złoić i rano zacząć wszystko od nowa.

To jaki ten trzeci z kolei, gorzki Bakflip będzie mieć tytuł?

Jeszcze nie ma tytułu.

A planujecie jakieś featuringi? Moim zdaniem dwie zwrotki Ostrego z "12 Nędznych Ludzi" są świetne, naprawdę fajnie urozmaicają ten materiał. A że są w Polsce raperzy, którzy potrafią nawijać do gitar (m.in. Mes, Zeus, Abradab, Mielzky), to może warto byłoby się nad tym zastanowić?

Jeszcze za wcześnie, żeby o tym mówić. Na razie nagrywamy ile wlezie. Za jakiś czas zrobimy selekcję numerów i zobaczymy czy jest miejsce na featy. Bakflip to taki raczej osobisty projekt i ew. goście, którzy pojawiają się w naszych numerach, to nasi przyjaciele – podejrzewam, że może pojawić się Adam i Kas (ale to nic pewnego).

Co z koncertami? Czytałem gdzieś wywiad, w którym mówisz, że po premierze "12 Nędznych Ludzi" zagraliście kilkanaście koncertów, z czego zdarzały się takie dla dwóch osób (dosłownie). Bakflip nie jest na tyle przystępny i popularny, żeby grać na żywo dla większej publiki?

Nie wiem, czy jest przystępny, czy nie. Myślę, że robimy fajny show. Odpuściliśmy dość mocno koncertowanie, niestety z naszej winy. Gramy dużo z Adamem jako ŁDZ Orkiestra (większa część składu to przecież Bakflip) i tu realizujemy się koncertowo. Obiecuję, że w okolicach premiery trzeciego albumu będzie trasa – lepiej zorganizowana i promowana.



Jak to jest z tym Embryo? Są plany, żeby wytwórnie przekształcić w coś większego, niż jest to obecnie? Właściwie poza płytami Zeusa i Bakflipu Embryo nie wydaje nic innego. Nawet ostatnia płyta Familii HP ("42") nie została wydana nakładem prowadzonej przez Ciebie wytwórni. Dlaczego?

Ostatni album Familii HP jest bardzo purystyczny i nie pasował do profilu Embryo. Staram się wydawać projekty niszowe i nieco niekonwencjonalne – takie hobby. A czy kiedyś podrośniemy? Się zobaczy. Założenie z grubsza jest takie, żeby Embryo pozostał małym labelem z niewielką grupką "swoich" artystów. Trochę jednak rozbudowujemy katalog – w najbliższych planach wydawniczych jest Kas (solowy album) i Afront.

O właśnie, Afront. O co biega z "ADHD"? Miałeś być producentem tego albumu. Premierę planowano na 2008 rok, obecnie brak oficjalnych informacji. Wyjdzie to kiedykolwiek? Jeśli tak, to czy dalej chcesz produkować tę płytę? Skąd ta obsuwa / porzucenie wydawnictwa?

Nie mogę niestety za wiele powiedzieć w tej kwestii. Ale "ADHD" będzie.

W takim razie, co z młodymi? Nie jesteś zainteresowany wydawaniem młodych artystów z Łodzi? Taki raper Green, uczestnik finału WBW z 2009, swoją – skądinąd całkiem dobrą - płytę wydał nakładem warszawskiego Aloha Entertainment. Nie widzisz korzyści z promowania i wydawania albumów reprezentujących Twoje okolice wykonawców?

Green radzi sobie dobrze bez nas. Wiem, że jest sporo bardzo dobrych łódzkich wykonawców – tyle że już brakuje mi doby na to, co robię. Poza tym na część tego pytania odpowiedziałem już wcześniej – Embryo z założenia jest małym labelem, którego zadaniem jest wydawanie i promowanie "swoich" artystów.

A byłbyś w stanie wydać zespół czysto rockowy?

Jeśli byłby dobry, to bardzo chętnie.

Czyli, teoretycznie, jeśli jakaś młoda grupa rockowa zgłosiłaby się do Ciebie z demem i rzuciłaby Cię swoją grą na kolana, to byś postarał się ją wydać?

Nawet praktycznie. Lubię rockowe granie pod warunkiem, że nie jest to kolejna, pełna kompleksów, polska kalka jakiegoś uznanego artysty "stamtąd". Jeśli znalazłbym prawdziwie rock'n'rollowy band to chętnie w niego zainwestuję.

Jak wygląda sprawa z płytą ŁDZ Orkiestry? Dalej tylko plany, czy może zaczęło się coś w tej kwestii dziać?


Mamy całkiem sporo materiału i pewnie w przyszłym roku będzie płyta. Na razie jestem pochłonięty Bakflipem i Kasem – na ten rok w zupełności wystarczy.

Pierwsze z niewygodnych pytań: Co sądzisz o najnowszych dokonaniach Ostrego? Wielu słuchaczy odwróciło się od Adama, gdyż wedle ich opinii odcina kupony od starych nagrań i, korzystając z popularności, rok w rok wydaje album o tym samym. Jak Ty to widzisz?

To nie jest niewygodne pytanie! Adam nagrał dokładnie taką płytę, jaką chciał nagrać. Czy ona jest o tym samym? Jest o jego życiu po prostu. Rozumiem, że może się nie podobać. Pracuję z Adamem od pierwszej płyty i chyba go trochę znam – nie sądzę by był typem jadącym na starych sukcesach. Nie chcę nikogo przekonywać o jakości ostatniego albumu Adama (bo pewnie będę nieobiektywny) – dla mnie to dobry, solidny materiał. To płyta o dość osobistym wydźwięku – nie każdy musi się utożsamiać z problemami poruszanymi na albumie.

To od razu drugie z niewygodnych pytań: zespół Collective. Grałeś w nim i śpiewałeś, wykonując covery Modern Talking. W jednym z wywiadów mówiłeś, że wtedy dobrze się to sprzedawało. Robiłeś to tylko dla pieniędzy, czy jednak gdzieś głęboko w Tobie siedzi miłość do Modern Talking?

I znowu nie jest niewygodne! Nie mam w sobie miłości do Modern Talking. Collective to produkt czysto komercyjny, dzięki któremu mogę się dziś zajmować tylko muzyką i nie biegać do roboty na szóstą. Do dziś produkuję różne dance'owe produkcję i nie widzę w tym niczego złego. Jestem przede wszystkim muzykiem oraz właścicielem studia nagrań i rzetelnie wykonuję swoją pracę. Dance pod względem technicznym jest bardzo szybko rozwijającym się gatunkiem. Wszelkie nowinki pojawiają się właśnie najpierw w dance'owych produkcjach, zatem śledzę i uczę się. Bardzo często wykorzystuję podpatrzone patenty w całkiem innych klimatycznie produkcjach.

Z jednej strony grasz na gitarze, z drugiej trzymasz z hip-hopowcami...

A to gitarzysta nie może trzymać z hip-hopowcami? Mam też kolegów rockmanów, a nawet jednego takiego, który tańczy w zespole ludowym.

Nie o to chodzi... Po prostu wydaje mi się, że – znając się z reprezentantami (tak to ujmę) różnych gatunków muzycznych – musisz mieć łeb otwarty. Czego więc słuchasz w wolnym czasie?

Mam dość mało wolnego czasu, ale jeśli już pytasz mnie o moje preferencje muzyczne – bardzo duży rozstrzał stylistyczny. Słucham OSI, Porcupine Tree, King Crimson, SX-10 i miliona innych wykonawców.

Wakacje – przynajmniej dla uczniów - za pasem, więc może na koniec wywiadu wakacyjne pytanie na rozluźnienie: Kiedyś powiedziałeś, że nie lubisz spędzać wakacji zagranicą. Dlaczego? Lubisz zawaloną półnagimi ciałami plażę w Międzyzdrojach i mieszankę kiczu z folklorem na Krupówkach?

Lubię tylko Mazury i to w dodatku bez ludzi. Mam takie miejsce, gdzie jeżdżę od lat z rodziną – zaszywamy się w lesie i to jest dopiero coś.

I nie jest to nudne? Rok w rok w to samo miejsce? Nie masz chęci poznania świata, zobaczenia czegoś innego?

Jasne, że mam. Tyle, że moje wypady poznawcze są krótkie – dwa dni tu, dwa dni tam i jest git. To nie są wakacje. Może dlatego, że w ciągu roku bardzo często się przemieszczam (choćby w związku z koncertami), stawiam na wypoczynek w jednym miejscu.

Masz chęć pozdrowienia kogoś, rzucenia jakiejś "złotej myśli" tudzież rady dla słuchaczy na koniec?

Pozdrawiam każdego, kto doczytał do końca.

Gustoprześwietlacz: Op(i)el

To już chyba ostatnia prześwietlona. Mógłbym tutaj napisać o niej dużo, choćby to, że jest gotową na wszystko plotkarą, która w ciągu 24 godzin zrobi wszystko, żebyś w przyszłości, gdy będziesz opowiadać swoim dzieciom jak poznałeś ich matkę, mógł wymienić jej imię i nazwisko i powiedzieć "to ona nas zeswatała".

Oczywiście, że miałam to zrobić od pół roku, a wyszło JAK ZWYKLE. Od razu zaznaczam, że to powinna być co najmniej 30-stka, a nie 10-tka ulubionych kawałków, bo to jest NIEMOŻLIWE by się zmieścić w 10-ciu! Kolejność u mnie jest przypadkowa. Ja z natury nie potrafię się nigdy zdecydować na jedną rzecz (wolę wszystkie opcje naraz), więc tym bardziej w przypadku piosenek nie będę się narażać na stres przed wyborem. Nie będę się jakoś rozpisywać na temat piosenek, bo to nie o to chodzi.

1. Faith No More - Easy


W sumie wszystko jest w tytule. Co niedzielę robię naleśniki i zazwyczaj puszczam wtedy ten kawałek.

2. The Sounds - Tony The Beat


Bardzo fajny szwedzki zespół. Miałam szał na The Sounds jakoś w 2-3 klasie gimnazjum.

3. George Michael - Careless Whisper


Możecie mówić co chcecie, ale Drodzy Panowie: Careless Whisper – ZAWSZE DZIAŁA!!!

4. Katy B - Katy On A Mission


Wiem, że jej kurwa prawie nikt w Polsce nie zna, ale to się jeszcze zmieni! Od kiedy parę miesięcy temu usłyszałam Katy B w MTV UK nie mogę się od niej odczepić.

5. Duffy - Stepping Stone


Bardzo kobieca piosenka. Świetny głos, fajny tekst. Co tu więcej pisać.

6. Eldo - List z ziemi


Uwielbiam Eldo, więc wybrałam po prostu najlepszy tekst z najlepszej płyty (którą Maciek chce mi sprzedać tylko za milion funtów -,- )

7. Lissie & Ellie Goulding - Everywhere I Go


Dwie bardzo dobre wokalistki. Lubię i jedną i drugą, więc bardzo chętnie posłuchałabym na żywo takiego duetu w jakimś klimatycznym klubie, może nawet znalazłabym zapalniczkę.

8. Glee - Push It


PRZEPRASZAM MACIEK.

9. The Prodigy - Omen


Moim zdaniem najlepszy ich kawałek. Bardzo fajny do jazdy samochodem.

10. Beastie Boys - Brass Monkey


Ta piosenka przypomina mi najlepsze czasy z gimnazjum, kiedy wszystko było kolorowe, nowe, beztroskie i z %.

Wiadomo, że dałabym tu jeszcze takie perełki jak Coldplay, The Cure, Modjo, Daft Punk, Run DMC, coś Jacksona i wszystko Adele, ale cóż wina leży na Kazimierza Wielkiego...

Faith No More - nuda. The Sounds - przepraszam za wyrażenie, ale to jakaś kupa. George Michael - jak to słyszę, to od razu przed oczami staje mi Horbi. Jeśli jednak kiedykolwiek zacznę lubić George'a Michaela to wyraźny znak na to, że ktoś mi kurwa wyprał mózg. Katy B - mówisz, że jej nikt nie zna? Mi się coś tam obiło o uszy. A zresztą, co z tego, skoro brzmi dość nieciekawie? Duffy - no, wreszcie coś zdatnego do słuchania. Duffy ma dobry głos, to prawda. Eldo - świetny numer, nie ma co się rozpisywać. Propsuję, jak najbardziej. Lissie & Ellie - no ładnie śpiewają, trzeba przyznać. Glee - tylko nie to!!! Największe gówno świata na moim blogu. :/ Prodigy - Prodigy w każdej 10-tce już mnie nudzi... Beastie Boys - jeden z fajniejszych ich numerów. Polecam!!!

Wyjeżdżam, by wrócić


Jutro, o 6 rano ruszam w pierwszy wakacyjny wyjazd. Wakacyjny wyjazd z muzyką.

Kierunek: Oświęcim. II Life Festival. Najpierw usłyszę to:



Później będzie przerwa na jakiegoś Jamesa Blunta. Następnie na scenie zmieni go jednak prawdziwa gwiazda, która - miejmy nadzieję - zaśpiewa to:



Ale to nie koniec, bo prosto z Oświęcimia wpadam do WWA. Tam spędzam niecały tydzień, podczas którego m.in. porozmawiam sobie z tym panem:



Czekać będę jednak na 24 czerwca, kiedy to na Torwarze zagra pewien kanadyjski zespół:



Potem wracam do siebie, do Gorzowa. I w Metronomie wystąpi undergroundowiec z Torunia:



Zapowiada się więc dobry tydzień. Relacje ze wszystkich koncertów oraz wywiad z Kubsonem pojawiać się będą stopniowo po moim powrocie. Podczas mojej nieobecności blog będzie aktualizowany - niekoniecznie dzień w dzień, ale parę rzeczy gotowych do publikacji przygotowałem. Także nie zapomnijcie mnie odwiedzać - pozwolę sobie zdradzić, że jeden z przyszykowanych materiałów to prawdziwa bomba!

Sokół i Marysia Starosta - Czysta Brudna Prawda (2011)


Sokół i Marysia Starosta
Czysta Brudna Prawda
PROSTO, 2011

4.5

Sokół po raz kolejny występuje w roli narratora, specjalnie pokazując historie nieskrajnie ekstremalne. Tyle że już nie tylko po to, aby słuchacz mógł rozkminić perypetie ludzi, którzy wyrośli w wyjątkowych okolicznościach. Tym razem na stół kładzie czystą brudną prawdę. Ta czysta brudna prawda siedzi w nas samych, kręci się gdzieś po okolicy - między blokami i kamienicami - zahaczając o wspomniane wyjątkowe okoliczności, a jakże.

Wojtek jest w najwyższej formie od czasu storytellingu wszech czasów, "Każdego ponad każdym". W paru numerach z "Czystej Brudnej Prawdy" ociera się o genialność godną praprawnuka Stanisława Wyspiańskiego, czy to w horrorcore'owej konwencji opowiadając koszmary senne, po których chyba każdy obudziłby się tak wykręcony, jakby wciągnął cały koks Maradony, czy to pytając, dokąd zmierza ten świat, skoro taki Hawking pół świata jechał po to, żeby ostrzec wszystkich, ale utknął pod schodami, na wózku inwalidzkim (dodajmy, że te pytania pozostają bez odpowiedzi, co wyjątkowo znamienne). Na "Czystej Brudnej Prawdzie" podobnych, mocnych (no, może nie aż tak mocarnych) momentów jest od groma. Sokół nakreśla dalszy ciąg przygód Ryśka z taxi, przy okazji przedstawiając nowego bohatera swoich opowieści, Mirka, w moralizatorskim tonie nakłania do "resetu" swojej osobowości, zwraca uwagę na *sztruks*, czyli fałszywą bandę zwaną *Twoimi przyjaciółmi*, i radzi, by myśleć pozytywnie, choć równocześnie przyznaje, że to nie jest prosta sprawa...

No, mógłbym tak bez końca. To jednak mija się z celem, więc po prostu zapamiętajcie - to nie jest błaha płyta. Nawet potencjalny imprezowy hicior w stylu TPWC - "Cynamon" - po dokładniejszym wsłuchaniu się jawi się już nie jako banger, a jako czysta brudna prawda. Sokół-tekściarz wspiął się na wyżyny swoich umiejętności - album wręcz kipi od ważnej treści, czasem podanej jak na dłoni, czasem ukrytej między wierszami. Dawno nie słuchałem tak dobrze napisanych 19 utworów z jednej płyty, których przesłanie majaczy po głowie jeszcze na długo po ich wyłączeniu.



A Sokół-raper? Jako to on. Płynie charakterystycznie, w swoim stylu. Bez fajerwerków, ale i bez zastrzeżeń. Przez cały album równy, wysoki poziom, który zadowoli wszystkich fanów wojtkowej narracji i wojtkowych storytellingów. Featuringi? Raczej niepotrzebne. Wybija się tylko - nie wierzę, że to piszę - VNM. Serio, pozytywne zaskoczenie. Wprawdzie tylko refren jest jego, ale jak on tu stylowo leci!

Nie można zapominać, że to nie jest solowy album Sokoła. Jest jeszcze Marysia Starosta - proporcje miedzy nią a jej życiowym partnerem może nie rozkładają się po 50%, ale jest integralną częścią "Czystej Brudnej Prawdy" i stanowi o jej sile. Jeśli ktoś się bał, że jest to po prostu kolejna dziewczyna rapera, która wyje mu w chórkach - może spać spokojnie. Marysia Starosta to pełnokrwista wokalistka - ma głos, potrafi śpiewać, robi to dobrze. Chemia, jaka bez wątpienia istnieje między nią a Sokołem, tylko pomaga wydawnictwu. Oboje się zajebiście uzupełniają. Jak - a co mi tam - Nas z Damianem Marleyem na "Distant Relatives". Aha, jakby kto pytał - to nie jest tak, że Marysia śpiewa Wojtkowi wyłącznie refreny. Są i refreny, i zwrotki. Czasem jedynie mruczy, a czasem to Sokół się nie odzywa, a jego charakterystyczny głos słychać tylko dlatego, że ktoś wpadł na pomysł, żeby refreny oprzeć o cuty z jego starszych numerów.



Wszystko wydaje się być tu przemyślane od początku do końca. Brzmienie także. "Czystą Brudną Prawdę" wyprodukował cały zastęp producentów z wielu krajów (PH7, Siwers, Shuko, Drumkidz, DJ Wich, Jimmy Ledrac), a całość brzmi tak spójnie, jakby ogarniał to jeden beatmaker, w dodatku cały czas przebywający na miejscu z Sokołem. Nastrój trochę ciężki, nieco mroczny, ale jak inaczej wyłożyć czystą brudną prawdę? Ktoś może powiedzieć, że sporo tu eksperymentów, co wynika i z doboru bitów, i z dużej roli Marysi Starosty. Coś w tym jest, wszakże klasycznych, hip-hopowych produkcji tu jak na lekarstwo, ale przy ostatnich wybrykach Zeusa i Mesa, gdzie grano jakieś rock'n'rolle, punk rocki i inne dubstepy, mówienie o "eksperymencie" jest trochę na wyrost (zwłaszcza, że i w przypadku tamtych wydawnictw nie można popadać w przesadę). Nie jest to stuprocentowy hip-hop, ale żeby od razu jakiś przeogromny powiew świeżości? No way.

- Nigdy żadna moja płyta nie miała tak dobrych recenzji jak ta - mówił w rozmowie z Arturem Rawiczem Sokół. No cóż, Wojtku - skoro dojrzewa się do tego stopnia, że cały album zapełnia się taką treścią, że włos się jeży, a głowa nie przestaje pracować, skoro nagrywa się płytę z rozmyślunkiem, stawiając na sprawdzonych współpracowników, skoro do spójności krążka kładzie się na tyle duże nacisk, że nawet jej wydanie pasuje idealnie (a mam "bieda-wersję", aż ciekawość zżera, jak wygląda ta "dopakowana"), skoro kocha się swoją kobietę na tyle, że ta miłość, a właściwie umiejętność wzajemnego czytania sobie w myślach, aż się z materiału wylewa - to zasadniczo nic dziwnego. Dla mnie "Czysta Brudna Prawda" to jak na razie płyta roku (nigdy nie sądziłem, że kiedykolwiek powiem tak o płycie Sokoła), nawet przy tak mocnej konkurencji, jak obecnie. A, i czekam na wrześniowe koncerty. Może być ogień.

Gustoprześwietlacz: Szugar

Dlaczego "Szugar"? Bo jego brat na jakiejś kolonii wypił herbatkę z 60 łyżeczkami cukru. Kim jest jego brat? A taki tam, czasem pisze na łamach AxunArts. ;-) Ale dzisiaj na tapecie jest nie Askel, czyli Wojtek, tylko jego młodszy brat, Tomek. Sprawdźcie jego gust:

Odkąd byłem małą dziewczynką, zawsze marzyłem, żeby Lite poprosił mnie o zaprezentowanie swojego gustu. Jak widać marzenia się spełniają i oto jestem. Co prawda, nie nazwałbym się muzycznym ekspertem, ale nie o to tutaj chodzi, prawda? Muzykę lubię, więc do dzieła. Kolejność w większości przypadkowa.

1. AC/DC - T.N.T.


Numer jeden na liście i numer jeden w moim serduszku. Mój "pierwszy raz" z tym legendarnym zespołem odbył się za pośrednictwem gry ("Tony Hawk's Pro Skater" 4 dokładniej) i z miejsca pokochałem ich brzmienie. Pochwale się też nieskromnie, że miałem okazje bawić się na ich koncercie. Hard rock w najczystszej postaci.

2. Junior Stress - Miasto bez nadziei


Naprawdę dobry album ("L.S.M") i naprawdę dobry kawałek. Za każdym razem jak go słucham to uruchamia mi się tryb wczuty. Jeden z tych utworów, które skłaniają do refleksji (przynajmniej mnie).

3. Red Hot Chili Peppers - Stadium Arcadium


Mimo że zespół polubiłem za bardziej żwawsze utwory, to do tej piosenki mam słabość i zawsze chętnie do niej wracam, podobnie jak wyżej, miło mi się przy niej rozmyśla.

4. Run DMC - Crown Royal


Pozostałość po czasie, kiedy żałowałem, że nie jestem czarny. Na szczęście mi przeszło, choć zajawka została. Można poczuć się iście królewsko, słuchając tego kawałka.

5. Pablopavo - Warzywniak


Długo musiałem się zastanawiać, co wybrać do tego zestawienia, po prostu Pablo jest mistrzem nad mistrzami i nie potrafię wymienić jego słabego utworu. Wybór padł na "Warzywniaka", tak o, wpada w ucho i ma sensowny tekst.

6. The Prodigy - Girls


Tych panów też nie trzeba nikomu przedstawiać, zwłaszcza, że ostatnimi czasy zrobiło się o nich całkiem głośno za sprawą Woodstocku. Mam nadzieje, że będzie mi dane być na ich koncercie, choć na razie się na to nie zanosi. Tak czy siak, mistrzowie muzyki elektronicznej, po prostu trzeba ich znać. "Girls" wrył mi się w głowę podczas naprawdę długich podróży z Comeniusa.

7. Boy 8-Bit - The Loose Cannons - Girls In Hats (RMX)


Dla mnie dość świeże odkrycie, poznane za sprawą brata jak to zwykle w moim przypadku bywa. Wpada w ucho i porywa dupę do tańca (nie to żebym do tego tańczył).

8. Skrillex - Reptile Theme


Coś, co spodobało by się Hitlerowi (dla nieogarniętych http://www.youtube.com/watch?v=pazQoQbe8UY), kawałek z dobrym pierdolnięciem, jak to się mówi w kręgach młodzieżowych. Również poznane za sprawą brata. Polecam.

9. Pendulum - Tarantula


Co tu dużo mówić, genialny drum'n'bass i tyle w temacie.

10. Tenacious D - Beelzeboss (The Final Showdown).


Absolutny must have każdej imprezy z moimi przyjaciółmi. Zawsze kiedy czas jest właściwy (czyli kiedy wszyscy mają w bani) przychodzi moment na wspólne odśpiewanie tej fantastycznej piosenki. Przednia zabawa, zabawny tekst i dobra muzyka. Jack Black to człowiek orkiestra, gra, śpiewa i gra (aktorzy), kozak. Kawałek ten pochodzi ze ścieżki dźwiękowej filmu pt.: "Tenacious D: The pick of Destiny", który opowiada historię powstania zespołu. Bardzo dobra komedia, bardzo dobra muzyka, bardzo mocno polecam.

I to na tyle, jak widać nie poraża oryginalnością ten mój gust, ale najważniejsze, że własny. Pozdrawiam.

AC/DC - co tu dużo gadać, klasyk. Junior Stress - bardzo lubię "L.S.M". Najbardziej jarałem się jednak kawałkiem tytułowym, "Nie po to, by łapać słońce" oraz "Sound Systemem". "Miasto bez nadziei" było gdzieś na szarym końcu... No ale, dobry numer! RHCP - też wolę żywsze rzeczy od Red Hotów. Albo "Road Trippin'". To jest mega nudna - ledwo się zaczęło, a ja już usnąłem. Run DMC - nie jesteś czarny? To spierdalaj. A tak na poważnie, doooobry bit. Pablopavo - z nowej płyty wolę "Oddajcie kino Moskwa". Prodigy - ostatnio wszyscy wrzucają Prodigy do swoich "dziesiątek". Nudzi mnie to już. Boy 8-bit - takie tam, słabe. Skrillex - to jest potężne, fajne. Pendulum - mega rzecz, propsuję. Tenacious D - zajebiste.